Puls Dnia z niedzieli 5 listopada. Przegląd wydarzeń z niedzieli 05.11.2023 roku. Pełny i rzetelny obraz najważniejszych informacji z miasta i okolic. Najszybszy i najlepiej redagowany serwis informacji telewizyjnych o Poznaniu. zobacz więcej >>.
FedEx zastrzega sobie prawo do zmiany niniejszych Warunków i Postanowień w dowolnym czasie bez uprzedzenia. Z zastrzeżeniem obowiązujących przepisów prawa. POWRÓT DO GÓRY. Dowiedz się więcej o Ogólnych Warunkach Świadczenia Usług FedEx w Polska, które określają warunki korzystania z produktów, funkcji i usług FedEx.
Legnica – główna osobowa węzłowa stacja kolejowa w Legnicy, położona na linii nr 275 z Wrocławia do Gubinka, stanowiąca jednocześnie początek linii do Katowic, Jerzmanic-Zdroju i Rudnej. Została ona otwarta 18 października 1844. Zatrzymują się na niej wszystkie rodzaje przejeżdżających pociągów.
Spis treści Bieda: 1 2 Choroba: 1 Dziecko: 1 Kobieta: 1 Małżeństwo: 1 Marzenie: 1 Miłość: 1 Modlitwa: 1 2 Nauczyciel: 1 Pijaństwo: 1 2 Pogrzeb: 1 Praca: 1 Religia: 1 2 Rozstanie: 1 2 Szkoła: 1 2 3 Śmierć: 1 Trup: 1 Wieś: 1 Zabobony: 1 2 Życie jako wędrówka: 1 Antek 1Antek urodził się we wsi nad Wisłą. 2Wieś leżała w niewielkiej dolinie. Od północy otaczały ją wzgórza spadziste, porosłe sosnowym lasem, a od południa wzgórza garbate, zasypane leszczyną, tarniną i głogiem. Tam najgłośniej śpiewały ptaki i najczęściej chodziły wiejskie dzieci rwać orzechy albo wybierać gniazda. 3Kiedyś stanął na środku wsi, zdawało ci się, że oba pasma gór biegną ku sobie, ażeby zetknąć się tam, gdzie z rana wstaje czerwone słońce. Ale było to złudzenie. 4Za wsią bowiem ciągnęła się między wzgórzami dolina przecięta rzeczułką i przykryta zieloną łąką. 5Tam pasano bydlątka i tam cienkonogie bociany chodziły polować na żaby kukające wieczorami. 6Od zachodu wieś miała tamę, za tamą Wisłę, a za Wisłą znowu wzgórza wapienne, nagie. 7WieśKażdy chłopski dom, szarą słomą pokryty, miał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, spomiędzy których widać było komin sadzą uczerniony i pożarną drabinkę. Drabiny te zaprowadzono nie od dawna, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą chaty od ognia niż dawniej bocianie gniazda. Toteż gdy płonął jaki budynek, dziwili się bardzo, ale go nie ratowali. 8— Widać, że na tego gospodarza był dopust boski — mówili między sobą. — Spalił się, choć miał przecie nową drabinę i choć zapłacił śtraf[1] za starą, co to były u niej połamane szczeble. 9DzieckoW takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w niemalowanej kołysce, co została po zmarłym bracie, i sypiał w niej przez dwa lata. Potem przyszła mu na świat siostra, Rozalia, więc musiał jej miejsca ustąpić, a sam, jako osoba dorosła, przenieść się na ławę. 10Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny — rozglądał się po świecie. Raz wpadł w rzekę, drugi raz dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak go pogryzły, że dwa tygodnie leżał na piecu. Doświadczył więc niemało. Za to w czwartym roku życia ojciec podarował mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka — kazała mu siostrę nosić. 11Gdy miał pięć lat, użyto go już — do pasania świń. Ale Antek nie bardzo się za nimi oglądał. Wolał patrzeć na drugą stronę Wisły, gdzie za wapiennym wzgórzem raz na raz pokazywało się coś wysokiego i czarnego. Wyłaziło to z lewej strony jakby spod ziemi, szło w górę i upadało na prawo. Za tym pierwszym szło zaraz drugie i trzecie, takie samo czarne i wysokie. 12Tymczasem świnie swoim obyczajem wlazły w kartofle. Matka spostrzegłszy to zawinęła się wedle sukiennej kamizelki Antkowej, tak że chłopiec prawie tchu nie mógł złapać. Ale że nie miał w sercu zawziętości, bo było z niego dziecko dobre, więc wykrzyczawszy się i wydrapawszy — kamizelkę, zapytał matki: 13— Matulu! A co to takie czarne chodzi za Wisłą? 14Matka spojrzała w kierunku Antkowego palca, przysłoniła oczy ręką i odparła: 15— Tam za Wisłą? Cóż to, nie widzisz, że wiatrak chodzi? A na drugi raz pilnuj świń, bo cię pokrzywami wysmaruję. 16— Acha, wiatrak! A co on, matulu, za jeden? 17— At, głupiś! — odparła matka i uciekła do swojej roboty. Gdzie ona miała czas i rozum do udzielania objaśnień o wiatrakach! 18Ale chłopcu wiatrak spokojności nie dawał. Antek widywał go przecie co dzień. Widywał go i w nocy przez sen. Więc taka straszna urosła w chłopcu ciekawość, że jednego dnia zakradł się do promu, co ludzi na drugą stronę rzeki przewoził, i popłynął za Wisłę. 19Popłynął, wdrapał się na wapienną górę, akurat w tym miejscu, gdzie stało ogłoszenie, aby tędy nie chodzić, i zobaczył wiatrak. Wydał mu się budynek ten jakby dzwonnica, tylko w sobie był grubszy, a tam gdzie na dzwonnicy jest okno, miał cztery tęgie skrzydła ustawione na krzyż. Z początku nie rozumiał nic — co to i na co to? Ale wnet objaśnili mu rzecz pastuchowie, więc dowiedział się o wszystkim. Naprzód o tym, że na skrzydła dmucha wiater i kręci nimi jak liśćmi. Dalej o tym, że w wiatraku miele się zboże na mąkę, i nareszcie o tym, że przy wiatraku siedzi młynarz, co żonę bije, a taki jest mądry, że wie, jakim sposobem ze śpichrzów wyprowadza się szczury. 20MarzeniePo takiej poglądowej lekcji Antek wrócił do domu tą samą drogą co pierwej. Dali mu tam przewoźnicy parę razy w łeb za swoją krwawą pracę, dała mu i matka coś na sukienną kamizelkę, ale to nic: Antek był kontent, bo zaspokoił ciekawość. Więc choć położył się spać o głodzie, marzył całą noc to o wiatraku, co mieli zboże, to o młynarzu, co bije żonę i szczury wyprowadza ze śpichrzów. 21Drobny ten wypadek stanowczo wpłynął na całe życie chłopca. Od tej pory — od wschodu do zachodu słońca — strugał on patyki i układał je na krzyż. Potem wystrugał sobie kolumnę; próbował, obciosywał, ustawiał, aż nareszcie wybudował mały wiatraczek, który na wietrze obracał mu się jak tamten za Wisłą. 22Cóż to była za radość! Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić, i już byłby z niego prawdziwy młynarz! 23Do dziesiątego roku życia zepsuł ze cztery koziki, ale też strugał nimi dziwne rzeczy. Robił wiatraki, płoty, drabiny, studnie, a nawet całe chałupy. Aż się ludzie zastanawiali i mówili do matki, że z Antka albo będzie majster, albo wielki gałgan. 24Przez ten czas urodził mu się jeszcze jeden brat, Wojtek, siostra podrosła, a ojca drzewo przytłukło — w lesie. 25W chacie była z Rozalią wielka wygoda. Dziewczyna zimą zamiatała izbę, nosiła wodę, a nawet potrafiła krupnik ugotować. Latem posyłano ją do bydła z Antkiem, bo chłopak zajęty struganiem nigdy się nie dopilnował. Co go nie nabili, nie naprosili, nie napłakali się nad nim. Chłopak krzyczał, obiecywał, płakał nawet razem z matką, ale robił swoje, a bydło wciąż w szkodę właziło. 26Dopiero gdy siostra razem z nim pasła, było lepiej: on strugał patyki, a ona pilnowała krów. 27Nieraz matka widząc, że dziewucha, choć młodsza, ma więcej rozumu i chęci aniżeli Antek, załamywała z żalu ręce i lamentowała przed starym kumem, Andrzejem: 28— Co ja pocznę, nieszczęsna, z tym Antkiem odmieńcem? Ani to w chacie nic nie zrobi, ani bydła doglądnie, ino wciąż kraje te patyki, jakby co w niego wstąpiło. Już z niego, mój Andrzeju, nie będzie chyba gospodarz ani nawet parobek, tylko darmozjad na śmiech ludziom i obrazę boską!… 29Andrzej, który za młodu praktykował flisactwo i dużo świata widział, tak pocieszał strapioną wdowę: 30— Jużci, gospodarzem on nie będzie, to darmo, bo on na to nie ma nawet dobrego rozumu. Jego by zatem trza naprzód do szkoły, a potem do majstra. Nauczy się z książki, nauczy się rzemiosła i jeżeli nie zgałganieje, będzie żył. 31Na to wdowa odpowiedziała, wciąż łamiąc ręce: 32— Oj, kumie, co wy też gadacie. A czy to nie wstyd gospodarskiemu dziecku rzemiosła się imać i byle komu na obstalunek robotę robić? 33Andrzej puścił dym z drewnianej fajeczki i rzekł: 34— Jużci, że wstyd, ale rady na to nie ma nijakiej. 35Potem, zwracając się do Antka siedzącego na podłodze przy ławie, zapytał: 36— No gadaj, wisus, czym ty chcesz być? Gospodarzem czy u majstra? 37A Antek na to: 38— Ja będę stawiał wiatraki, co zboże mielą. 39I odpowiadał tak zawsze, choć nad nim kiwano głowami, a jak czasem to i miotłą. 40ChorobaMiał już dziesięć lat, kiedy pewnego razu ośmioletnia wówczas siostra jego, Rozalia, strasznie zaniemogła. Jak się położyła z wieczora, to się jej na drugi dzień dobudzić było trudno. Ciało miała gorące, oczy błędne i gadała od rzeczy. 41Matka z początku myślała, że dziewczyna przyczaja się, dała jej więc parę szturchańców. Ale gdy to nie pomogło, wytarła ją gorącym octem, a na drugi dzień napoiła wódką z piołunem. Wszystko na nic, a nawet gorzej, bo po wódce wystąpiły na dziewuchę sine plamy. Wtedy wdowa przetrząsnąwszy szmaty, jakie tylko były w skrzyni i w komorze, wybrała sześć groszy i wezwała na ratunek Grzegorzową, wielką znachorkę. 42Mądra baba obejrzała chorą uważnie, opluła koło niej podłogę jak należy, posmarowała ją nawet sadłem, ale — i to nie pomogło. 43Wtedy rzekła do matki: 44—Zabobony Napalcie, kumo, w piecu do chleba. Trza dziewczynie zadać na dobre poty, to ją odejdzie. 45Wdowa napaliła w piecu jak się patrzy i wygarnęła węgle czekając dalszych rozkazów. 46— No, teraz — rzekła znachorka — położyć dziewuchę na sosnowej desce i wsadzić ją w piec na trzy zdrowaśki. Ozdrowieje wnet, jakby kto ręką odjął! 47Istotnie, położono Rozalię na sosnowej desce (Antek patrzył na to z rogu izby) i wsadzono ją, nogami naprzód, do pieca. 48Dziewczyna, gdy ją gorąco owiało, ocknęła się. 49— Matulu, co wy ze mną robicie? — zawołała. 50— Cicho, głupia, to ci przecie wyjdzie na zdrowie. 51Już ją wsunęły baby do połowy; dziewczyna poczęła się rzucać jak ryba w sieci. Uderzyła znachorkę, schwyciła matkę obu rękami za szyję i wniebogłosy krzyczała: 52— A dyć wy mnie spalicie, matulu!… 53ReligiaJuż ją całkiem wsunięto, piec założono deską i baby poczęły odmawiać trzy zdrowaśki… 54— Zdrowaś, Panno Mario, łaski pełna… 55— Matulu! matulu moja!… — jęczała nieszczęśliwa dziewczyna. — O matulu!… 56— Pan z tobą, błogosławionaś ty między niewiastami… 57Teraz Antek podbiegł do pieca i schwycił matkę za spódnicę. 58— Matulu! — zawołał z płaczem — a dyć ją tam na śmierć zaboli!… 59Ale tyle tylko zyskał, że dostał w łeb, ażeby nie przeszkadzał odmawiać zdrowasiek. Jakoś i chora przestała bić w deskę, rzucać się i krzyczeć. Trzy zdrowaśki odmówiono, deskę odstawiono. 60TrupW głębi pieca leżał trup ze skórą czerwoną, gdzieniegdzie oblazłą. 61— Jezu! — krzyknęła matka ujrzawszy dziewczynę niepodobną do ludzi. 62I taki ogarnął ją żal za dzieckiem, że ledwie pomogła znachorce przenieść zwłoki na tapczan. Potem uklękła na środku izby i, bijąc głową w klepisko, wołała: 63— Oj, Grzegorzowa!… A cóż wyście najlepszego zrobili!… 64Znachorka była markotna. 65—Zabobony Et!… Cicho byście lepiej byli… Wy może myślicie, że dziewuszysko od gorąca tak sczerwieniało? To tak z niej choroba wylazła, ino że trochę za prędko, więc i umorzyła niebogę. To wszystko przecie z mocy boskiej. 66ŚmierćWe wsi nikt nie wiedział o przyczynie śmierci Rozalii. Umarła dziewucha — to trudno. Widać, że już tak było przeznaczone. Alboż to jedno dziecko co rok we wsi umiera, a przecie zawsze ich jest pełno. 67PogrzebNa trzeci dzień włożono Rozalię w świeżo zheblowaną trumienkę z czarnym krzyżem, trumnę ustawiono w gnojownicach i powieziono dwoma wołami za wieś, tam gdzie nad zapadniętymi mogiłami czuwają spróchniałe krzyże i białokore brzozy. Na nierównej drodze trumienka skrzywiła się trochę na bok, a Antek, trzymający się fałdów spódnicy matczynej, idąc za wozem myślał: 68„Musi tam być źle Rozalce, kiedy się tak poprawia i na bok przewraca!…” 69Potem — pokropił ksiądz trumnę święconą wodą, czterech parobków spuściło ją na szalach do grobu, przywaliło ziemią — i tyle wszystkiego. 70Wzgórza z lasem szumiącym i te, na których krzaki rosły, zostały tam, gdzie były. Pastusi jak dawniej grali na fujarkach w dolinie i życie szło, wciąż szło swoją koleją, choć we wsi nie stało jednej dziewuchy. 71Przez tydzień mówiono o niej, potem zapomniano i opuszczono świeży grób, na którym tylko wiatr wzdychał i świergotały polne koniki. 72A jeszcze potem spadł śnieg i nawet koniki wystraszył. 73SzkołaW zimie gospodarskie dzieci chodziły do szkoły. A że z Antka nie spodziewała się matka żadnej pomocy w gospodarstwie, raczej zawadę, więc poradziwszy się kuma Andrzeja postanowiła oddać chłopca na naukę. 74— A czy mnie we szkole nauczą wiatraki budować? — pytał Antek. 75— Oho! Nauczą cię nawet w kancelarii pisać, byleś ino był chętny. 76Wzięła tedy wdowa czterdzieści groszy w węzełek, chłopca w garść i ze strachem poszła do nauczyciela. Wszedłszy do izby zastała go, jak sobie łatał stary kożuch. Pokłoniła mu się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła: 77— Kłaniam się też panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan tego oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec… 78NauczycielWielmożny pan, któremu słoma wyglądała z dziurawych butów, wziął Antka pod brodę, popatrzył mu w oczy i poklepał. 79— Ładny chłopak — rzekł. — A co ty umiesz? 80— Jużci prawda, że ładny — pochwyciła zadowolona matka — ale musi, że chyba nic nie umie. 81— Jakże więc, wy jesteście jego matką i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył? — spytał nauczyciel. 82— KobietaA skąd bym ja miała wiedzieć, co on umie? Przecie ja baba, to mi do tych rzeczy nic. A co uczył się on, niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drwa szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej. 83W taki sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że matce żal było wydanych czterdziestu groszy, więc dla uspokojenia się zebrała pod domem paru sąsiadów i radziła się ich, czy to dobrze, że Antek będzie chodzić do szkoły i że taki wydatek na niego poniosła. 84— Te!… — odezwał się jeden z gospodarzy — niby to nauczycielowi z gminy się płaci, więc na upartego moglibyście mu nic nie dawać. Ale zawsze on się upomina, a takich, co nie płacą mu osobno, gorzej uczy. 85— A dobry też z niego profesor? 86— No, niczego!… On niby, jak z nim gadać, to taki jest trochę głupowaty, ale uczy — jak wypada. Mój przecie chłopak chodzi do niego dopiero trzeci rok i już zna całe abecadło — z góry na dół i z dołu do góry. 87— E! Cóż to znaczy abecadło — odezwał się drugi gospodarz. 88— Jużci, że znaczy — rzekł pierwszy. — Nibyście to nie słyszeli, co nieraz nasz wójt powiadają: „Żebym ja choć umiał abecadło, to bym z takiej gminy miał dochodu więcej niż tysiąc rubli, tyle co pisarz!” 89SzkołaW parę dni potem Antek poszedł pierwszy raz do szkoły. Wydała mu się taka prawie porządna jak ta izba w karczmie, co w niej szynkwas stoi, a ławki były w niej jedna za drugą jak w kościele. Tylko że piec pękł i drzwi się nie domykały, więc trochę ziębiło. Dzieci miały czerwone twarze i ręce trzymały w rękawach — nauczyciel chodził w kożuchu na sobie i w baraniej czapce na głowie. A po kątach szkoły siedział biały mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie. 90Usadzono Antka między tymi, co nie znali jeszcze liter, i zaczęła się lekcja. 91Antek, upomniany przez matkę, ślubował sobie, że musi się odznaczyć. 92Nauczyciel wziął kredę w skostniałe palce i na zdezelowanej[2] tablicy napisał jakiś znak. 93— Patrzcie, dzieci! — mówił. — Tę literę spamiętać łatwo, bo wygląda tak, jakby kto kozaka tańcował, i czyta się A. Cicho tam, osły!… Powtórzcie: a… a… a… 94— A!… a!… a!… — zawołali chórem uczniowie pierwszego oddziału. 95Nad ich piskiem górował głos Antka. Ale nauczyciel nie zauważył go jeszcze. 96Chłopca trochę to ubodło; ambicja jego została podrażniona. 97Nauczyciel wyrysował drugi znak. 98— Tę literę — mówił — zapamiętać jeszcze łatwiej, bo wygląda jak precel. Widzieliście precel? 99— Wojtek widział, ale my to chyba nie… — odezwał się jeden. 100— No, to pamiętajcie sobie, że precel jest podobny do tej litery, która nazywa się B. Wołajcie: be! be! 101Chór zawołał: be! be! — ale Antek tym razem rzeczywiście się odznaczył. Zwinął obie ręce w trąbkę i beknął jak roczne cielę. 102Śmiech wybuchnął w szkole, a nauczyciel aż zatrząsł się ze złości. 103— Hę — krzyknął do Antka. — Toś ty taki zuch? Ze szkoły robisz cielętnik? Dajcie go tu na rozgrzewkę. 104Chłopiec ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się upamiętał, już go dwaj najsilniejsi ze szkoły chwycili pod ramiona, wyciągnęli na środek i położyli. 105Jeszcze Antek niedobrze zrozumiał, o co chodzi, gdy nagle uczuł kilka tęgich razów i usłyszał przestrogę: 106— A nie becz, hultaju! A nie becz! 107Puścili go. Chłopiec otrząsnął się jak pies wydobyty z zimnej wody i poszedł na miejsce. 108Nauczyciel wyrysował trzecią i czwartą literę, dzieci nazywały je chórem, a potem nastąpił egzamin. 109Pierwszy odpowiadał Antek. 110— Jak się ta litera nazywa? — pytał nauczyciel. 111— A! — odparł chłopiec. 112— A ta druga? 113Antek milczał. 114— Ta druga nazywa się be. Powtórz, ośle! 115Antek znowu milczał. 116— Powtórz, ośle, be! 117— Albo ja głupi! — mruknął chłopiec, dobrze pamiętając, że w szkole beczeć nie wolno. 118— Co, hultaju jakiś, jesteś hardy? Na rozgrzewkę go!… 119I znowu ci sami co pierwej koledzy pochwycili go, położyli, a nauczyciel udzielił mu taką samą liczbę prętów, ale już z upomnieniem: 120— Nie bądź hardy!… Nie bądź hardy!… 121W kwadrans później zaczęła się nauka oddziału wyższego, a niższy poszedł na rekreację[3], do kuchni profesora. Tam jedni pod dyrekcją gospodyni skrobali kartofle, drudzy nosili wodę, inni pokarm dla krowy, i na tym zajęciu upłynął im czas do południa. 122Kiedy Antek wrócił do domu, matka zapytała go: 123— A co? Uczyłeś się? 124— Uczyłem. 125— A dostałeś? 126— O, jeszcze jak! Dwa razy. 127— Za naukę? 128— Nie, ino na rozgrzewkę. 129— Bo widzisz, to początek. Dopiero później będziesz brał i za naukę! — pocieszyła go matka. 130Antek zamyślił się frasobliwie. 131„Ha, trudno — rzekł w duchu. — Bije, bo bije, ale przynajmniej pokaże, jak się wiatraki stawiają.” 132Od tej pory dzieci najniższego oddziału uczyły się wciąż czterech pierwszych liter, a potem szły do kuchni i na podwórze pomagać profesorskiej gospodyni. O wiatrakach mowy nie było. 133Jednego dnia na dworze mróz był lżejszy, profesorowi także jakoś serce odtajało, więc chciał wytłumaczyć najmłodszym swoim wychowańcom pożytek pisma. 134— Patrzcie, dzieci — mówił pisząc na tablicy wyraz dom — jaka to mądra rzecz pisanie. Te trzy znaczki takie małe i tak niewiele miejsca zajmują, a jednak oznaczają — dom. Jak tylko na ten wyraz popatrzysz, to zaraz widzisz przed oczami cały budynek, drzwi, okna, sień, izby, piece, ławy, obrazy na ścianach, krótko mówiąc — widzisz dom ze wszystkim, co się w nim znajduje. 135Antek przecierał oczy, wychylał się, oglądał napisany na tablicy wyraz, ale domu żadnym sposobem zobaczyć nie mógł. Wreszcie trącił swego sąsiada i spytał: 136— Widzisz ty tę chałupę, co o niej profesor gadają? 137— Nie widzę — odparł sąsiad. 138— Musi to chyba być łgarstwo! — zakonkludował Antek. 139Ostatnie zdanie usłyszał nauczyciel i krzyknął: 140— Jakie łgarstwo? Co łgarstwo? 141— A to, że na tablicy jest dom. Przecie tam jest ino trochę kredy, ale domu nie widno — odparł naiwnie Antek. 142Nauczyciel porwał go za ucho i wyciągnął na środek szkoły. 143— Na rozgrzewkę go! — zawołał i znowu powtórzyła się z najdrobniejszymi szczegółami dobrze już chłopakowi znana ceremonia. 144Gdy Antek wrócił do domu czerwony, spłakany i jakoś nie mogący znaleźć miejsca, matka znowu go zapytała: 145— Dostałeś? 146— A może matula myślą, że nie? — stęknął chłopiec. 147— Za naukę? 148— Nie za naukę, ino na rozgrzewkę! 149Matka machnęła ręką. 150— Ha! — rzekła po namyśle — musisz jeszcze poczekać, to ci tam kiedy dadzą i za naukę. 151A potem, dokładając drew do ognia na kominie, mruczała sama do siebie: 152— Tak to zawsze wdowie i sierocie na tej ziemi doczesnej! Żebym ja profesorowi miała dać z pół rubla, a nie czterdzieści groszy, to by mi chłopca od razu wziął. A tak, baraszkuje sobie z nim, i tyle. 153A Antek słysząc to myślał: 154„No, no! Jeżeli on tak baraszkuje ze mną, to dopiero będzie, jak mnie uczyć zacznie!” 155Na szczęście czy nieszczęście obawy chłopca nie miały się nigdy ziścić. 156Jednego dnia, było to już we dwa miesiące po wstąpieniu Antka do szkoły, przyszedł do jego matki nauczyciel i po zwykłych przywitaniach zapytał: 157— Jakże, moja kobieto, będzie z waszym chłopakiem? Daliście za niego czterdzieści groszy, ale na początku, i już trzeci miesiąc idzie, a ja szeląga więcej nie widzę. To się tak przecie nie godzi; płaćcie choć i po czterdzieści groszy, ale co miesiąc. 158A wdowa na to: 159— Skądże ja wezmę, kiedy nie mam! Co jaki grosz zarobię, to wszystko idzie do gminy. Nawet dzieciskom szmaty nie ma za co kupić. 160Nauczyciel wstał z ławy, nałożył czapkę w izbie i odparł: 161— SzkołaJeżeli tak, to Antek nie ma po co chodzić do szkoły. Ja tam sobie nad nim darmo ręki zrywać nie będę. Taka nauka jak moja to nie dla biedaków. 162Zabrał się i wyszedł, a wdowa patrząc za nim myślała: 163„Jużci prawda. Jak świat światem, to ino pańskie dzieci chodziły do nauki. A gdzie zaś prosty człowiek mógłby na to wystarczyć!…” 164Zawołała znowu kuma Andrzeja na naradę i poczęli oboje egzaminować chłopca. 165— Cóżeś się ty, wisusie, nauczył przez te dwa miesiące? — pytał go Andrzej. — Przecie matka wydali na cię czterdzieści groszy… 166— Jeszcze jak! — wtrąciła wdowa. 167— Com się tam miał nauczyć! — odparł chłopiec. — Kartofle skrobią się tak we szkole, jak i w domu, świniom tak samo daje się jeść. Tyle tylko, żem parę razy profesorowi buty wyczyścił. Ale za to porwali na mnie odzienie przy tych tam… rozgrzewkach… 168— No, a z nauki toś nic nie połapał? 169— Kto tam co połapie! — mówił Antek. — Jak nas uczy po chłopsku — to łże. Napisze se na tablicy jakiś znak i mówi, że to dom z izbą, sienią, z obrazami. Człowiek przecie ma oczy i widzi, że to nie jest dom. A jak nas uczy po szkolnemu, to kat go zrozumie! Jest tam paru starszych, co po szkolnemu pieśni śpiewają, ale młodszy to dobrze, jak się trochę kląć nauczy… 170— Ino kiedy spróbuj gadać tak paskudnie, to ja ci dam! — wtrąciła matka. 171— No, a do gospodarstwa nigdy, chłopaku, nie nabierzesz ochoty? — spytał Andrzej. 172Antek pocałował go w rękę i rzekł: 173— Poślijcie mnie już tam, gdzie uczą budować wiatraki. 174Starzy jak na komendę wzruszyli ramionami. 175Nieszczęsny wiatrak, po drugiej stronie Wisły mielący zboże, tak ugrzązł w duszy chłopca, że go już stamtąd żadna siła wydobyć nie mogła. 176Po długiej naradzie postanowiono czekać. I czekano. 177Upływał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, nareszcie chłopak doszedł do dwunastu lat, ale w gospodarstwie wciąż niewielkie oddawał usługi. Strugał swoje patyki, a nawet rzeźbił cudackie figury. I dopiero gdy mu się kozik zepsuł, a matka na nowy nie dawała pieniędzy, wynajmował się do roboty. Jednemu nocą koni na łące pilnował, zatopiony w siwej mgle wieczornej i zapatrzony na gwiazdy; innemu woły prowadził przy orce: czasem poszedł do lasu, po jagody lub grzyby i sprzedawał szynkarzowi Mordce za kilka groszy cały kosz. 178BiedaW chacie im się nie wiodło. Gospodarstwo bez chłopa to jak ciało bez duszy; a wiadomo, że ojciec Antka już od kilku lat wypoczywał na tym wzgórzu, gdzie przez żywopłot czerwonymi jagodami okryty spoglądają na wioskę smutne krzyże. 179Wdowa do obrządzenia roli najmowała parobka, resztę pieniędzy musiała odnosić do gminy, a dopiero za to, co zostało, karmić siebie i chłopców. 180Jadali też co dzień barszcz z chleba i kartofle, czasem kaszę i kluski, rzadziej groch, a mięso — chyba tylko na Wielkanoc. Niekiedy i tego w chacie nie stało, a wówczas wdowa, nie potrzebując pilnować komina, łatała synom sukmanki. Mały Wojtek płakał, a Antek z nudów w porze obiadowej łapał muchy i po takiej uczcie znowu szedł na dwór do strugania swoich drabin, płotów, wiatraków i świętych. Bo także wystrugiwał i świętych, co prawda na początek bez twarzy i rąk. 181Nareszcie kum Andrzej, wierny przyjaciel osieroconej rodziny, wyrobił Antkowi miejsce u kowala, w drugiej wsi. Jednej niedzieli poszli tam z wdową i chłopcem. Kowal przyjął ich niezgorzej. Wypróbował chłopca w rękach i krzyżu, a widząc, że na swój wiek jest wcale mocny, przyjął go do terminu bez zapłaty i tylko na sześć lat. 182Straszno i smutno było chłopcu patrzeć, jak płacząca matka i stary Andrzej pożegnawszy jego i kowala skryli się już za sadami idąc z powrotem do domu. Było mu jeszcze smutniej, kiedy spał pierwszą noc pod cudzym dachem, w stodółce, między nie znanymi sobie chłopakami kowala, którzy zjedli jego kolację i jeszcze dali mu do snu parę kułaków na zadatek dobrej przyjaźni. 183PracaAle kiedy na drugi dzień rano ze świtem poszli gromadą do kuźni, gdy rozniecili ognisko, Antek począł dąć pękatym miechem, a inni, śpiewając z majstrem Kiedy ranne wstają zorze, poczęli kuć młotami rozpalone żelazo — w chłopcu zbudził się jakby nowy duch. Dźwięk metalu, rytmiczny huk, pieśń, której aż las odpowiadał echem — wszystko to upoiło chłopca… Zdaje się, że w sercu jego aniołowie niebiescy naciągnęli kilka strun nie znanych innym chłopskim dzieciom i że struny te odezwały się dopiero dziś przy sapaniu miecha, tętnieniu młotów i pryskających z żelaza iskrach. 184Ach, jaki by z niego był dziarski kowal, a może i co więcej… Bo chłopak, choć nowa robota podobała mu się okrutnie, wciąż myślał o swoich wiatrakach. 185Kowal, dzisiejszy opiekun Antka, był człowiek nijaki. Kuł żelazo i piłował je ani źle, ani dobrze. Czasami walił chłopców, aż puchli, a najwięcej dbał o to, żeby się zbyt prędko nie wyuczyli kunsztu. Bo taki młodzik wyszedłszy z terminu mógłby pod bokiem swemu rodzonemu majstrowi kuźnię założyć i zmusić go do staranniejszej roboty!… 186A trzeba wiedzieć, że majster miał jeszcze jeden obyczaj. 187Na drugim końcu wsi mieszkał wielki przyjaciel kowala — sołtys, który w zwykłe dnie prawie nie odchodził od pracy, ale gdy mu co kapnęło z urzędu, rzucał gospodarstwo i szedł do karczmy mimo kuźni. Bywało tego raz albo i dwa razy na tydzień. 188Idzie sobie tedy sołtys z zapracowanym na urzędzie groszem pod sosnową wiechę[4] i niechcący zbacza do kuźni. 189— Pochwalony! — woła do kowala stojąc za progiem. 190— Pochwalony! — odpowiada kowal. — A jak tam w polu? 191— Niczego — mówi sołtys. — A jak u was w kuźni? 192— Niczego — mówi kowal. — Chwała Bogu, żeście choć aby raz wyleźli z chałupy. 193— PijaństwoA tak — odpowiada sołtys. — Takem ci się zgadał w kancelarii, że muszę choć odrobinę zęby popłukać. Może pójdziecie i wy od tego kurzu? 194— Ma się rozumieć, że pójdę, przecie zdrowie jest najpierwsze — odpowiadał kowal i nie zdejmując fartucha szedł wraz z sołtysem do karczmy. 195A kiedy już raz wyszedł, mogli chłopcy na pewno gasić ogniska. Żeby robota była najpilniejsza, żeby się walił świat, ani majster, ani sołtys przed wieczorem nie wyszli z karczmy, chyba że sołtysowi narzuciła się jaka urzędowa czynność. 196Dopiero późno w nocy wracali do domu. 197PijaństwoZwykle sołtys wiódł kowala pod rękę, a ten dźwigał butelkę „płukania” na jutro. Na drugi dzień sołtys był zupełnie trzeźwy i gospodarował aż do nowego zarobku na urzędzie, ale kowal wciąż zaglądał w przyniesioną butelkę, dopóki się dno nie pokazało, i tym sposobem od jednego zamachu wypoczywał przez dwa dni. 198Już półtora roku nadymał Antek miechy w kuźni, nie robiąc, zdaje się, nic więcej, i półtora roku majster z sołtysem regularnie płukali zęby pod sosnową wiechą. Aż raz zdarzył się wypadek. 199Kiedy sołtys z kowalem siedzieli w karczmie, nagle po pierwszym półkwaterku dano znać, że ktoś tam powiesił się — i gwałtem wyciągnięto sołtysa zza stołu. Kowal nie mając odpowiedniego towarzystwa musiał zaprzestać płukania, ale kupił niezbędną butelkę i powoli wracał z nią ku domowi. 200Tymczasem do kuźni przyszedł chłop z koniem do okucia. 201Ujrzawszy go terminatorzy zawołali: 202— Nie ma majstra, dziś robi z sołtysem płukanie! 203— A z was to żaden nie potrafi szkapy okuć? — spytał markotnie gospodarz. 204— Kto tam potrafi! — odparł najstarszy terminator. 205— Ja wam okuję — odezwał się nagle Antek. 206Tonący chwyta się brzytwy, więc i chłop zgodził się na propozycję Antka, choć niewiele mu ufał, a jeszcze inni terminatorzy wyśmiewali go i wymyślali. 207— Widzisz go, niedorostka! — mówił najstarszy. — Jak żyje, nie trzymał młota w garści, tylko dymał i węgli dokładał, a dziś porywa się na kucie koni!… 208Widać jednak, że Antek miewał młot w garści, bo zawinąwszy się w niedługim nawet czasie odkuł kilka gwoździ i podkowę. Wprawdzie podkowa była za wielka i niezbyt foremna, ale swoją drogą terminatorzy pootwierali gęby. 209Jak raz przyszedł na tę chwilę i majster. Opowiedziano mu, co się stało, okazano podkowę i gwoździe. 210Kowal obejrzał i aż przetarł krwią nabiegłe oczy. 211— A ty gdzieś się tego nauczył, złodzieju? — zapytał Antka. 212— A w kuźni — odparł chłopiec zadowolony z komplementu. — Jak pan majster poszedł na płukanie, a oni rozbiegli się, to ja wykuwałem różne rzeczy z ołowiu albo i z żelaza. 213Majster był tak zmieszany, że nawet zapomniał zbić Antka za psucie materiałów i narzędzi. Aż poszedł na radę do żony, skutkiem czego chłopca wydalono z kuźni i przeznaczono do gospodarstwa. 214— Za mądryś ty, kochanku! — mówił mu kowal. — Nauczyłbyś się fachu we trzy lata i później byś uciekł. A przecież matka oddała mi cię na sześć lat — do służby. 215Pół roku jeszcze był Antek u kowala. Kopał w ogrodzie, pełł, rąbał drzewo, kołysał dzieci, ale już nie przestąpił progu kuźni. Pod tym względem wszyscy go rzetelnie pilnowali: i majster, i majstrowa, i chłopcy. Nawet własna matka Antkowa i kum Andrzej, choć wiedzieli o dekrecie kowalskim, nic przeciw niemu nie mówili. Według umowy i obyczaju chłopiec dopiero po sześciu latach miał prawo jako tako faszerować kowalstwo. A że był dziwnie bystry i nie uczony przez nikogo, nauczył się kowalstwa sam w ciągu roku, więc tym gorzej dla niego! 216Swoją drogą Antkowi uprzykrzył się taki tryb życia. 217„Mam ja tu kopać i drwa rąbać, więc wolę to samo robić u matki!” 218Tak sobie myślał przez tydzień, przez miesiąc. Wahał się. Ale w końcu — uciekł od kowala i wrócił do domu. 219Te jednak parę lat wyszły mu na dobre. Chłopak wyrósł, zmężniał, poznał trochę więcej ludzi aniżeli w swojej dolinie, a nade wszystko poznał więcej rzemieślniczych narzędzi. 220Teraz siedząc w domu pomagał czasem przy gospodarstwie, ale przeważnie robił swoje maszyny i rzeźbił figury. Tylko już oprócz kozika miał dłutko, pilnik i świderek i władał nimi tak biegle, że niektóre z jego wyrobów począł nawet kupować Mordko szynkarz. Na co?… Antek o tym nie wiedział, chociaż jego wiatraki, chaty, sztuczne skrzynki, święci i rzeźbione fajki rozchodziły się po całej okolicy. Dziwiono się talentowi nieznanego samouka, niezgorzej nawet płacono za wyroby Mordce, ale o chłopca nikt się nie pytał, a tym bardziej nikt nie myślał o podaniu mu pomocnej ręki. 221Alboż kto pielęgnuje kwiaty, dzikie gruszki i wiśnie, choć niby wiadomo, że przy staraniu i z nich byłby większy pożytek?… 222Tymczasem chłopiec podrastał, a dziewuchy i kobiety wiejskie coraz milej na niego spoglądały i coraz częściej mówiły między sobą: 223— Ładny, bestyja, bo ładny! 224Rzeczywiście Antek był ładny. Był dobrze zbudowany, w sobie zręczny i prosto się trzymał, nie tak jak chłopi, którym ramiona zwieszają się, a nogi ledwie posuwają się od ciężkiej pracy. Twarz także miał nie taką jak inni, ale rysy bardzo regularne, cerę świeżą, wyraz rozumny. Miał też jasne kędzierzawe włosy, ciemnawe brwi i ciemnoszafirowe oczy, marzące. 225Mężczyźni dziwili się jego sile i sarkali na to, że próżnował. Ale kobiety wolały mu patrzeć w oczy. 226— Jak on, bestyja, spoglądnie na człowieka — mówiła jedna z bab — to aż cię mrowie przechodzi. Taki jeszcze młodziak, a już patrzy na cię jak dorosły szlachcic!… 227— Bo to prawda — zaprzeczyła druga. — On patrzy zwyczajnie jak niedorostek, ino ma taką słodkość w ślipiach, że aż cię rozbiera. Ja się na tym znam!… 228— Chyba ja się lepiej znam — odparła pierwsza. — Przeciem służyła we dworze… 229A gdy się kobiety spierały tak o patrzenie Antkowe, on tymczasem na nie nie patrzył wcale. U niego więcej jeszcze znaczył pilnik aniżeli najładniejsza kobieta. 230MałżeństwoW tym czasie wójt, stary wdowiec, który już córkę z pierwszego małżeństwa wydał za mąż i miał jeszcze w domu kilkoro małych dzieci z drugiego małżeństwa, ożenił się trzeci raz. A jako zwykle łysi miewają szczęście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę młodą, piękną i bogatą. 231Kiedy para ta stanęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śmiać; a i sam ksiądz trochę pokiwał głową, że tak nie pasowali do siebie. 232Wójt trząsł się jak dziad, co ze szpitala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy, że miał głowę łysą jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta Cyganka z wiśniowymi ustami nieco odchylonymi i z oczami czarnymi, w których niby ogień paliła się jej młodość. 233Po weselu dom wójta, zwykle cichy, bardzo się ożywił, bo raz w raz przybywali goście. To strażnik[5], który częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który znać nie dosyć nacieszywszy się wójtem w kancelarii jeszcze go w domu odwiedzał; to znów strzelcy rządowi, których dotąd we wsi nie bardzo kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensję, cisnął w kąt stary kożuch i ubrał się — jak magnat, tak że niejeden wiejski człowiek począł go tytułować wielmożnym dziedzicem. 234I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisarze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej jak szczury do młyna. Ledwie jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci sunął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmiała się, karmiła i poiła gości. Ale też czasem wytargała którego za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwo się zmieniał. 235Nareszcie po półrocznym weselu zaczęło być trochę spokojniej. Jedni goście znudzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały profesor, sam licho jedząc i morząc głodem swoją gospodynię, za każdą pensję miesięczną kupował sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo go z izby wyganiano) albo klął i wzdychał pomiędzy opłotkami. 236Jednej niedzieli poszedł Antek na sumę jak zwykle, z matką i bratem. W kościele było już ciasno, ale dla nich znalazło się jeszcze trochę miejsca. Religia, ModlitwaMatka uklękła między kobietami na prawo, Antek z Wojtkiem między chłopami na lewo i każdy modlił się, jak umiał. Naprzód do świętego w wielkim ołtarzu, potem do świętego, co stoi wyżej nad tamtym, potem do świętych w ołtarzach bocznych. Modlił się za ojca, co go przytłukło drzewo, i za siostrę, co z niej za prędko choroba w piecu wyszła, i za to, ażeby Pan Bóg miłosierny i jego święci ze wszystkich ołtarzów dali mu szczęście w życiu, jeżeli taka będzie ich wola. 237Wtem gdy Antek już czwarty raz z kolei powtarzał swoje pacierze, uczuł nagle, że ktoś udeptał go w nogę i ciężko oparł mu się na ramieniu. Podniósł głowę. Przeciskająca się pomiędzy ciżbą ludu stała nad nim wójtowa, na twarzy smagła, zaczerwieniona, zadyszana z pośpiechu. Ubierała się jak chłopka, a spod chustki, spadającej z ramion, widać było koszulę z cieniutkiego płótna i sznury paciorków z bursztynów i korali. 238I popatrzyli sobie w oczy. Ona wciąż nie zdejmowała mu ręki z ramion, a on… klęczał, patrzył na nią, jak na cudowne zjawisko, nie śmiejąc ruszyć się, aby mu nagle nie znikła. 239Między ludźmi poczęto szeptać. 240— Usuńcie się, kumie, pani wójtowa idą. 241Kumowie usunęli się i wójtowa poszła dalej, aż przed wielki ołtarz. W drodze niby potknęła się i znowu spojrzała na Antka, a chłopca aż gorąco oblało od jej oczów. Potem usiadła na ławce i modliła się z książki, czasami podnosząc głowę i spoglądając na kościół. A kiedy na podniesienie zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał, i pobożni upadli na twarze, ona złożyła książkę i znowu odwróciła się do Antka topiąc w nim ogniste źrenice. Na jej cygańską twarz i sznur paciorków spłynął z okna snop światła i wydała się chłopcu jako święta, wobec której ludzie milkną i rzucają się w proch. 242Po sumie ludzie tłumem poszli do domów. Wójtową otoczyli pisarz, nauczyciel i gorzelnik z trzeciej wsi, i już Antek nie mógł jej zobaczyć. 243W chacie postawiła matka chłopakom doskonały krupnik zabielony mlekiem i wielkie pierogi z kaszą. Ale Antek, choć lubił to, jadł ledwie jednym zębem. Potem zabrał się, poleciał w góry i położywszy się na najwyższym szczycie, patrzył stamtąd na wójtową chatę. Ale widział tylko słomiany dach i mały niebieski dymek wydobywający się powoli z obielonego komina. Więc zrobiło mu się tak czegoś tęskno, że schował twarz w starą sukmanę i zapłakał. 244BiedaPierwszy raz w życiu uczuł wielką swoją nędzę. Chata ich była najbiedniejsza we wsi, a pole najgorsze. Matka, choć przecie gospodyni, pracować musiała jak komornica i odziewała się prawie w łachmany. Na niego samego patrzono we wsi jak na straceńca, który nie wiadomo po co innym chleb zjada. A co go się nie nabili, co go się nawet psy nie nagryzły!… 245Jakże daleko było mu do profesora, gorzelnika, a choćby i do pisarza, którzy ile razy chcieli, mogli wejść do wójtowskiej chaty i gadać z wójtową. Jemu zaś nie o wiele chodziło. MiłośćPragnął tylko, żeby jeszcze choć raz jeden, jedyny i ostatni raz w życiu, oparła mu kiedy wójtowa na ramieniu rękę i spojrzała w oczy tak jak w kościele. Bo w jej spojrzeniu mignęło mu coś dziwnego, coś jak błyskawica, przy której na krótką chwilę odsłaniają się niebieskie głębokości pełne tajemnic. Gdyby je kto dobrze obejrzał, wiedziałby wszystko, co jest na tym świecie, i byłby bogaty jak król. 246Antek w kościele nie przypatrzył się dobrze temu, co mignęło w oczach wójtowej. Był nieprzygotowany, olśniony i szczęśliwą sposobność stracił. Ale gdyby ona tak jeszcze kiedy na niego chciała spojrzeć!… 247Marzyło mu się, że zobaczył przelatujące szczęście, i strasznie do niego zatęsknił. Zbudziło się drzemiące serce i wśród boleści poczęło się — jakby przeciągać. Teraz świat wydał mu się całkiem odmienny. Dolina była za szczupła, góry za niskie, a niebo — bodaj czy się nie opuściło, bo zamiast porywać ku sobie, zaczęło go przygniatać. Chłopiec zeszedł z góry pijany, nie wiedząc, jakim sposobem znalazł się nad brzegiem Wisły, i patrząc w rzeczne wiry czuł, że go coś pociąga ku nim. 248Miłość, której nawet nazwa
Informator tabloidu podaje, że ojciec Vincenta, Antek Królikowski miał nie zainteresować się losem synka. Zobacz: Joanna Opozda była z Vincentem w SZPITALU! Tabloid twierdzi, że Antek
Видання IPN укр Pokaż menu Strona główna Dla mediów Komunikaty Komunikaty W dniu na podstawie art. 17 § 1 pkt 5 i 7 kpk, art. 322 § 1 kpk w Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku zostało wydane postanowienie o umorzeniu śledztwa nr S 28/02/Zi w sprawach zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych w celu wyniszczenia części obywateli polskich, z powodu ich przynależności do białoruskiej grupy narodowościowej o wyznaniu prawosławnym, poprzez dokonanie i usiłowanie zabójstw oraz spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, jak również dopuszczenie się poważnego prześladowania osób tej grupy poprzez spalenie należących do nich budynków mieszkalnych i zabudowań. Postanowienie o umorzeniu śledztwa dotyczy następujących zdarzeń przestępczych; 1. w dniu we wsi Zaleszany pozbawienia życia przez zastrzelenie jak i spalenie 16 osób, oraz usiłowanie pozbawienia życia pozostałych mieszkańców poprzez zamknięcie ich w jednym domu, który został podpalony i spowodowania uszkodzeń ciała poprzez poparzenie co najmniej dwóch osób i dokonanego w tym samym dniu we wsi Wólka Wygonowska pozbawienia życia przez zastrzelenie 2 osób, 2. w dniu w pobliżu miejscowości Puchały Stare pozbawienia życia przez rozstrzelanie 30 mężczyzn, dniu 2 lutego 1946r. we wsi Zanie pozbawienia życia przez zastrzelenie, jak i spalenie 24 osób i spowodowania uszkodzeń ciała wskutek postrzelenia z broni palnej i poparzenia 8 mieszkańców oraz dokonanego w tym samym dniu we wsi Szpaki pozbawienia życia przez zastrzelenie lub spalenie 5 osób i spowodowania uszkodzeń ciała w wyniku postrzelenia z broni palnej 4 osób, z których to 2 osoby zmarły ,jak również sprowadzenia pożaru zabudowań tych wsi i wsi Końcowizna Postępowanie to zostało umorzone wobec prawomocnego zakończenia postępowania o te same czyny przeciwko sprawcy kierowniczemu oraz śmierci bezpośrednich sprawców i niewykrycia części z nich. W 1995 r. do działającej wówczas Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku wpłynęło pismo Społecznego Komitetu do spraw Ekshumacji Szczątków Osób Pomordowanych w Puchałach Starych. Wniosek tego komitetu skutkował podjęciem czynności w sprawie zabójstwa mężczyzn określanych jako furmani w lesie koło Puchał Starych, którego dokonanie przypisywane było polskiemu oddziałowi Pogotowia Akcji Specjalnej - Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (PAS NZW) dowodzonemu przez Romualda Rajsa, pseudonim „Bury”. Podjęte czynności objęły również inne czyny pozostające w bezpośrednim związku czasowo – przestrzenno – podmiotowym, dokonane przez ten sam oddział, a mianowicie pozbawienia życia w dniu 29 stycznia 1946 r. części mieszkańców wsi Zaleszany i Wólka Wygonowska oraz zabójstw w dniu 2 lutego wsi Zanie i Szpaki, w których to wsiach spalono znaczną część domów i budynków gospodarczych, podobnie jak w miejscowości Końcowizna, gdzie nikt nie został pozbawiony życia . Podjęte działania przez prokuratora byłej Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku skutkowały wszczęciem w dniu 25 marca 1997 r. śledztwa, które z uwagi na likwidację Okręgowych Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu zostało zawieszone. Po rozpoczęciu funkcjonowania białostockiej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w dniu r. zawieszone postępowanie zostało podjęte do prowadzenia. Przy podjęciu śledztwa zostało ono wstępnie zakwalifikowane do kategorii zbrodni przeciwko ludzkości, których wyjaśnienie należy do prokuratora IPN-u i które nie ulegają przedawnieniu. Przed podjęciem niniejszego śledztwa z zawieszenia uznano, że brak jest ujemnych przesłanek procesowych, uniemożliwiających prowadzenie postępowania. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę, iż śledztwo w tej sprawie dotyczy zdarzeń jakie miały miejsce w styczniu - lutym 1946 r. na terenie powiatu Bielsk Podlaski, a nie jest prowadzone przeciwko określonym osobom o takie same czyny. W takim tylko przypadku nie byłoby możliwe przeprowadzenie śledztwa przez prokuratora z powodu tzw. powagi rzeczy osądzonej (art. 17 paragraf 1 pkt 7 kpk). Uznawany za głównego sprawcę tych tragicznych wydarzeń Romuald Rajs, pseudonim „Bury” zastał skazany za nakłanianie członków swojego oddziału do popełnienia przestępstwa, a więc w rozumieniu prawa karnego przypisano mu czyny polegające na podżeganiu innych sprawców. Tylko niektórym z jego żołnierzy ówczesne organy ścigania i „wymiaru sprawiedliwości” przypisały uczestnictwo w wykonaniu tych czynów. Należy wskazać, że zgodnie z dyspozycją art. 45. 4. Ustawy o IPN śmierć sprawcy nie może stanowić przeszkody do realizacji celów IPN gdyż jednym z głównych zadań postępowania jest, ustalenie obiektywnego przebiegu wydarzeń oraz ustalenie osób pokrzywdzonych, którymi w tej sprawie byli i są obywatele polscy. Przedstawienie ustaleń niniejszego śledztwa należy rozpocząć od podania ogólnych informacji, w tym związanych z powstaniem NZW. Podczas II wojny światowej pierwszą organizacją Stronnictwa Narodowego, utworzoną w październiku 1939r. była Narodowa Organizacja Wojskowa (NOW). Cześć oddziałów NOW, które nie podporządkowały się Armii Krajowej utworzyło Narodowe Siły Zbrojne (NSZ). Kierownictwo NSZ uznało, że wrogiem Polski, poza faszystowskimi Niemcami, jest Związek Radziecki. Dlatego to NSZ prowadziły walkę przeciwko członkom nowej władzy w Polsce, utworzonej i reprezentującej interesy Związku Radzieckiego. W listopadzie 1944r. nastąpiło połączenie oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych i tych oddziałów Narodowej Organizacji Wojskowej, które wycofały się ze struktur Armii Krajowej. Powstała w ten sposób organizacja przyjęła nazwę Narodowe Zjednoczenie Wojskowe. Obszar województwa białostockiego szczególnie na terenie powiatu Bielsk Podlaski w znacznej części był zamieszkały przez ludność, wówczas powszechnie uważaną, jak i często deklarującą w urzędowych dokumentach swoją narodowość jako białoruską. Nie przedstawiając szczegółowych danych demograficznych należy zauważyć, iż na terenie niektórych gmin tego powiatu ludność białoruska stanowiła większość. Należy w tym miejscu stwierdzić, że o przynależności do narodowości białoruskiej lub polskiej decydowało wówczas przede wszystkim wyznanie. Osoby wyznania prawosławnego utożsamiano z białoruskim pochodzeniem. Polskie władze komunistyczne po wyznaczeniu przez rząd radziecki nowej granicy, której skutkiem było pozostawienie w ZSRR znacznych obszarów II Rzeczpospolitej, zamieszkałych przez Polaków, podjęły działania (lub też zostały do tego zmuszone) do przyjęcia polskich repatriantów. Z drugiej strony polskie i radzieckie władze dążyły do zmuszenia opuszczenia terenów „nowej Polski” przez ludność uznawaną za białoruską. Romuald Rajs urodził się w 1913 r. w miejscowości Jabłonka w byłym województwie lwowskim. Od 1932 r. był związany ze służbą wojskową, kiedy to wstąpił na ochotnika do szkoły podoficerskiej w Koninie. W kampanii wrześniowej R. Rajs brał udział jako dowódca specjalnego plutonu zwiadu konnego 19 Dywizji Piechoty. Na trasie odwrotu w pobliżu Berezy Kartuskiej zetknął się z oddziałem „partyzantów białoruskich”, którzy nakazali mu złożenie broni W czasie okupacji niemieckiej R. Rajs od 1940r. należał do konspiracji. Pełnił różne funkcje w 3 Wileńskiej Brygadzie AK dowodzonej przez „Szczerbca”, z którym to oddziałem brał udział w walkach z okupantem niemieckim na Wileńszczyźnie. Po zdobyciu Wilna w lipcu 1944r. i rozbrojeniu oddziałów partyzanckich przez wojsko radzieckie ukrywał się w obawie przed aresztowaniem przez NKWD. Pod koniec 1944 r. zgłosił się do Związku Patriotów Polskich w Wilnie, w celu wstąpienia do wojska. Przydzielono go do Samodzielnego Batalionu Ochrony Lasów Państwowych. Został mianowany dowódcą plutonu w tym batalionie i skierowano go do Hajnówki. W dniu 9 maja 1945 r. wraz z podległym mu oddziałem dołączył do 5 Wileńskiej Brygady AK dowodzonej przez mjr Zygmunta Szyndzielarza, ps „Łupaszka”. Dowodzony przez niego pluton został przemianowany na 2 szwadron tej brygady. W związku z rozwiązaniem AK i jej oddziałów (tzw. akcja „Radosława”), Romuald Rajs wraz z podległym mu szwadronem odłączył się od 5 Brygady AK. We wrześniu 1945 r. Komenda Okręgu NZW Białystok nawiązała kontakt z porucznikiem R. Rajsem. Komendant okręgu, ps. „Lis” - „Kotwicz ” przydzielił mu stanowisko szefa Pogotowia Akcji Specjalnej (PAS). W grudniu 1945r. komendant okręgu zlecił Kazimierzowi Chmielowskiemu, ps „Rekin” zebranie rozproszonych grup partyzanckich w celu utworzenia większego oddziału. W wyniku podjętych działań przez „Rekina” udało się skoncentrować znaczniejsze siły na terenie powiatu wysoko mazowieckiego. W bliżej nieustalonym dniu w okresie od grudnia 1945 r. stycznia 1946 r. została zorganizowana odprawa komendy okręgu i komendantów powiatów NZW. Na odprawę przybył też R. Rajs”. „Bury” przejął też dowodzenie nad oddziałem zebranym przez podporucznika „Rekina”. Podczas tego spotkania podjęta została decyzja o wymarszu na teren powiatu Bielsk Podlaski. Celem koncentracji i przemarszu było szkolenie całego oddziału nazwanego 3 Wileńską Brygadą NZW oraz działania wojskowe zmierzające do zademonstrowania siły organizacji NZW. W dniu 27 stycznia 1946 r. oddział „Burego” zatrzymał się we wsi Łozice. W tym dniu do tej miejscowości zjechała na furmankach znaczna grupa mieszkańców z kilkunastu pobliskich wsi, aby przewieść drzewo opałowe do Orli na potrzeby tamtejszego urzędu gminy. We wsiach, z których pochodzili furmani, ich wyznaczeniem do transportu opału ( tj. wykonania pracy określanej wówczas jako odrobienie szarwarku) zajęli się sołtysi tych wsi. Nie sposób precyzyjnie określić rzeczywistej liczby zgromadzonych w Łozicach wozów z zaprzęgami. Część gospodarzy przyjechała bowiem do Łozic po odbiór drzewa na własne potrzeby, a niektórzy przybyli tam w celach zarobkowych do pracy w lesie. Furmanom, którzy zjeżdżali się od rana żołnierze „Burego” nie pozwalali opuścić Łozic. Następnie nieustaleni członkowie oddziału dokonali selekcji zgromadzonych zaprzęgów konnych, wybierając lepsze pod względem sprawności, konie i wozy. Pozostałej części furmanów nakazano, po wyjeździe wojska, pozostać przez pewien czas w Łozicy. Wieczorem oddział „Burego” na wybranych furmankach, których liczbę świadkowie określają na 40 do 50 sztuk, przemieścił się w okolice Hajnówki. R. Rajs wydał rozkazy zmierzające do opanowania Hajnówki, w której znajdował się posterunek MO, jak też przebywali żołnierze Armii Czerwonej, którzy transportem kolejowym wracali do ZSRR. Wobec oporu żołnierzy radzieckich cała Hajnówka nie została zajęta. W dniu r. w godzinach rannych oddział PAS NZW przybył do wsi Zaleszany. Członkowie oddziału zostali zakwaterowani u poszczególnych gospodarzy. Około godziny – mieszkańcy wsi zostali powiadomieni przez wyznaczonych członków oddziału o konieczności przybycia „na zebranie” do domu Dymitra Sacharczuka. Po zgromadzeniu w tym domu mieszkańców wywołano na zewnątrz Piotra Demianiuka - 16 letniego syna sołtysa Łukasza Demianiuka oraz mieszkańca sąsiedniej wsi Suchowolce - Aleksandra Zielinko. Na podwórku obaj zostali zastrzeleni. Do domu, gdzie zgromadzono mieszkańców wszedł „oficer – dowódca”, którym najpewniej był R. Rajs „Bury”. Po oddaniu strzału z pistoletu do góry, co uciszyło zebranych, oznajmił im, że przestaną istnieć, a wieś zostanie spalona. Po opuszczeniu pomieszczenia przez dowódcę drzwi zostały zamknięte. Następnie podpalono słomianą strzechę. Płonący budynek obstawiła część uzbrojonych członków oddziału. Mieszkańcy podjęli próbę ucieczki z domu przez drzwi i okna znajdujące się z jego drugiej strony „od podwórza”. Pilnujący tego wyjścia żołnierze nie strzelali bezpośrednio do uciekających, oddając strzały ponad nimi. W tym czasie inni członkowie oddziału przystąpili do podpalania pozostałych zabudowań we wsi. Nie wszyscy mieszkańcy udali się na zebranie. Do osób, które pozostały i dopiero wskutek rozprzestrzenienia się ognia, usiłowały uciekać z domów, strzelano. Osoby, które zginęły w Zaleszach byli to wyłącznie ci, którzy nie poszli na zebranie Gdy został podpalony dom Niczyporuków, to zginęła cała ich rodzina; Jan, jego żona Natalia i dwoje ich dzieci. Według świadka Aleksandra D. „Rodzina ta nie poszła na zebranie, bo nie mieli w czym, byli biedni, nie mieli nawet butów. Z rodziny Nikity Niczyporuka zginęła; jego żona Maria i troje dzieci; Piotr, Michał, Aleksy. Wymieniona Maria Niczyporuk zmarła w następstwie postrzału lub poparzeń w szpitalu. Córka Marii Niczyprouk zeznała, że „matka nie poszła na zebranie, bo nie chciała zostawić samych dzieci, a ponadto obawiała się, że na zebraniu, będą wywozić na roboty”. Spaleniu uległa córka Bazyla i Tatiany Leończuków – nie ochrzczone, 7 - dniowe dziecko, gdyż matka zostawiła je w domu, będąc przekonana, iż niezwłocznie wróci z zebrania (zeznanie Piotra L). Podczas ucieczki ze swojego płonącego domu został zastrzelony Grzegorz Leończuk wraz z dwójką małych dzieci: Konstantym w wieku 3 lat i 6 - miesięcznym Sergiuszem). Jeszcze przed podpaleniem wsi zastrzelono Fidora Sacharczuka za odmowę wydania owsa dla koni. Zginął też 41 - letni Stefan Weremczuk. W Zaleszanach pierwotnie „Bury” zamierzał dokonać zmiany furmanów, z czego jednak zrezygnował, zabierając ze swoim oddziałem tylko Michała Niczyporuka, jako przewodnika. W tym samym dniu podczas przejazdu oddziału przez położoną nieopodal wieś Wólka Wygonowska zostali zastrzeleni Stefan Babulewicz i Jan Ziemkiewicz. Dokonano też podpalenia domów mieszkalnych i zabudowań gospodarczych. Z uwagi na ucieczkę jednego z furmanów z Wólki Wygonowskiej został zabrany do powożenia furmanką Grzegorz Grygoruk. W dniu r. część oddziałów przejeżdżała przez Krasną Wieś. W Krasnej Wsi „Bury” zażądał od sołtysa podstawienia furmanek przez gospodarzy tej wsi w celu wymiany i najpewniej zwolnienia dotychczasowych „wozaków”. Do całkowitej zamiany wozów nie doszło. Oddział pośpiesznie opuścił wieś Kilku furmanom, zatrzymanym wcześniej w Łozicach, w udało oddalić się od oddziału. Świadek Aleksander B. zeznał, iż po przybyciu oddziału do Krasnej Wsi dowódca zażądał od sołtysa Grzegorza Bondaruka podstawienia 40 furmanek. To sołtys wyznaczał furmanów do podwiezienia wojska. Grzegorz Bondaruk w późniejszym okresie został zastrzelony, gdyż jako jedyny we wsi należał do partii komunistycznej. Wyznaczone osoby miały ustawić się na drodze, a żołnierze mieli się przesiadać na nowe fury. Wówczas to przelatujący samolot przerwał akcję przesiadania i z Krasnej Wsi zdążyło odjechać tylko kilkanaście fur. (...) Spośród zabranych 13 osób z furmankami z Krasnej Wsi w celu podwiezienia wojska, po pewnym czasie wróciło czterech, którzy twierdzili, że zepsuły im się wozy. W późniejszym okresie wróciło jeszcze dwóch mężczyzn, którzy już nic chcieli mówić”. W dniu 31 stycznia 1945 r. oddział „Burego” zatrzymał się we wsi Puchały Stare. Po zwolnieniu kilku furmanów deklarujących polskie pochodzenie, pozostałych pozbawiono życia. Zostali oni wyprowadzeni z domu, gdzie byli przetrzymywani, do pobliskiego lasu w kilku grupach i tam rozstrzelani. Jedną z osób, która uczestniczyła w egzekucji i najpewniej osobiście wykonywała „wyroki” był dowódca drużyny o pseudonimie „Modrzew”. Pomimo, iż jego tożsamości nie ustalono to zgromadzone dane wskazują że później zginął w walce. Zwłoki zabitych pochowano w wykopach po ziemiankach z czasu wojny, które lekko przysypano i przykryto gałęziami drzew. Zginęło wówczas 30 osób. Najstarszy spośród nich miał 56 lat , najmłodszy 17 lat. Wieczorem 1 lutego 1946 r. odbyła się odprawa dowódców plutonów. Kpt. Rajs przydzielił dowódcom zadania zniszczenia po jednej ze wsi: Zanie, Szpaki, Końcowizna. Wymienione wsie były w przeważającej części zamieszkałe przez ludność wyznania prawosławnego. W dniu 2 lutego 1946 roku plutony wyruszyły w kierunku poszczególnych wsi. Pierwszy pluton pod dowództwem „Wiarusa” wyruszył do wsi Szpaki, drugi pluton pod dowództwem „Bitnego” udał się do Zań, natomiast trzeci pluton pod dowództwem „Leszka” – do Końcowizny. Plutonowi „Leszka” towarzyszyło dowództwo. W godzinach wieczornych do wsi Szpaki wkroczył pluton pod dowództwem „Wiarusa”. Żołnierze zaczęli podpalać zbudowania i strzelać do mieszkańców. Śmierć od kul lub w płomieniach oraz od odniesionych od tego ran poniosło 7 osób. Zostali zastrzeleni; Filipczuk Paweł (47 lat), Kłoczko Wasyl ( 58 lat), Szeszko Dionizy (50 lat), Szeszko Jan (45 lat), Szeszko Jan (21 lat). W jednym z domów dokonano gwałtu na kobiecie (zeznanie k. 1939 ). Wymieniona poddała się napastnikom, gdyż wcześniej Maria Pietruczuk (18 lat), która stawiała opór napastnikom została postrzelona w okolicy klatki piersiowej i pleców. Zmarła w wyniku odniesionych ran w dniu r. w szpitalu w Bielsku. Zostali też postrzeleni Teofil Bałło i Michał Rudczuk oraz Antonii Szeszko, który ranny w głowę zmarł w szpitalu Nadzwyczajna komisja powołana przez Powiatową Radę Narodową w Bielsku Podlaskim w dniu 3 lutego 1946 r. spisała straty materialne i odnalazła na miejscu ulotkę wzywająca ludność białoruską do opuszczenia wsi w ciągu 14 dni. Drugi pluton, dowodzony przez „Bitnego” po przybyciu do Zań zajął następujące pozycje. Z jednej strony wieś została otoczona przez drużynę „Gołębia”, a z drugiej – przez drużynę „Szczygła”. Trzecia drużyna pod dowództwem „Ładunka” weszła do wsi, gdzie zaczęto podpalać poszczególne zabudowania. Nie podkładano ognia pod domy należące do osób wyznania katolickiego, jak też nie podpalano zabudowań tych prawosławnych, którzy zamieszkiwali w bezpośrednim pobliżu gospodarstw, należących do rodzin katolickich (według zeznań świadków wówczas w Zaniach mieszkały 4 rodziny katolickie). Mieszkańców, którzy usiłowali wydostać się z płonących domów zapędzano z powrotem lub strzelano do ludzi wybiegających z palących się budynków i próbujących uciec ze wsi. Przed oddaniem strzałów niektórych mieszkańców pytano o narodowość i wyznanie. W oparciu o dokumenty i zeznania świadków przesłuchanych w sprawie należy przyjąć, że podczas pacyfikacji wsi zginęły 24 osoby. Nadto rany postrzałowe odniosło 8 mieszkańców: W protokole specjalnej komisji z Bielska Podlaskiego zapisano, że wśród zgliszczy znaleziono broń: jeden pistolet maszynowy oraz amunicję. W dniu 2 lutego 1946r. została również zaatakowana wieś Końcowizna. Ataku dokonał trzeci pluton pod dowództwem „Leszka”. Świadkowie wydarzeń w Końcowiźnie podają, że wówczas zamieszkiwało wieś około 60 osób, wyznania prawosławnego. W tym dniu w około godziny część oddziału przeszła do wsi przez lód na rzece Narwi i zaczęła podpalać strzechy domów, stodół oraz strzelać do ludności. Mieszkańcy wsi uciekli i nikt nie zginął (k. 1854). Władysław Z. dodał, iż mieszkańcy Końcowizna nie strzelali do partyzantów, gdyż nie mieli broni palnej. Nadmienić należy, ze czasie „rajdu” na tereny powiatu Bielsk Podlaski oddział „Burego” był nieudolnie tropiony przez wojska wewnętrzne i UB. W trakcie akcji pościgowej żołnierze wojsk wewnętrznych odmawiali posłuszeństwa, a nawet w popłochu uciekli po natknięciu się na kilku żołnierzy „Burego”. W dniu 29 stycznia 1946 r. oddziały wojskowe zakończyły operację, jak określono w archiwalnych dokumentach „z powodu braku benzyny i małej ilości wojska”. Niewątpliwie z uwagi na opisaną powyżej „akcję pacyfikacyjną” siły rządowe nasiliły działania zmierzające do zlikwidowania NZW. W dniu 16 lutego 1946 r. doszło do walk w okolicy Orłowa. W bitwie tej zginęło 19 członków 3 Brygady, w tym dowódcy plutonów „I-go –„Wiarus” i II - go – „Bitny" oraz dowódca drużyny „Modrzew”. W dniu 30 kwietnia 1946 r. pod Czochnią Górą i Śliwowem doszło do walk, w następstwie której zginęło 25 członków oddziałów partyzanckich, a 12 zostało ujętych. Wśród rozpoznanych zabitych był dowódca drużyny z plutonu „Bitnego” o pseudonimie „Ładunek”. W dniu 9 sierpnia 1946r. koło Różyńska Wielkiego (powiat Ełk) zginęli dowódca plutonu „Leszek” i dowódca drużyny „Paw”. W październiku 1946 r. „Bury” podzielił swój odział na 3 grupy, które skierował na tereny 3 powiatów województwa białostockiego; jedną grupę dowodzoną przez J. Pupławskiego, ps „Gołąb” wysłał na teren powiatu grajewskiego, drugą pod dowództwem „Osy” na teren powiatu bielsko podlaskiego, a trzecią dowodzoną przez „Wydrę” w wysoko mazowieckie. R. Rajs po uzyskaniu zgody z Komendy Okręgu NZW udał się na urlop i zamieszkał w Karpaczu. Został zatrzymany przez UB w dniu r. W dniu r. zatrzymano natomiast K. Chmielowskiego. Wymienionym dowódcom NZW ówczesne organy ścigania zarzuciły po kilkanaście różnych czynów, polegających na przynależności do AK i NZW, które to organizacje zamierzały przemocą zmienić ustrój państwowy, jak i dokonywanie zamachów na żołnierzy Wojska Polskiego i sprzymierzonej Armii Czerwonej, funkcjonariuszy milicji, urzędów bezpieczeństwa publicznego, Straży Ochrony Kolei, a nadto nakłanianie do dokonywania przemocą zaboru mienia na szkodę urzędów i osób cywilnych oraz zabójstwa takich osób, jak i posiadanie przez oskarżonych broni. Romualdowi Rajsowi zarzucono również popełnienie dezercji z Ludowego Wojska Polskiego. Wyrokiem tego Sądu z dnia r. Romuald Rajs, ps „Bury” został skazany na karę śmierci. Wśród zarzuconych i przypisanych Romualdowi Rajsowi w wyroku przestępstw były i czyny związane z pacyfikacją wsi oraz zabójstwem furmanów. Wyrok skazujący Romualda Rajsa, m in. za opisane powyżej czyny, jak również wyrok wobec Kazimierza Chmielowskiego zostały unieważnione na podstawie przepisów Ustawy o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego). Postanowienie w sprawie uznania za nieważne tych wyroków zostało wydane w dniu 15 września 1995 r. przez Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego. W uzasadnieniu postanowienia o unieważnieniu wyroków skazujących R. Rajsa i K. Chmielowskiego Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego stwierdził, że wszystkie działania obu skazanych „zmierzały do realizacji celu nadrzędnego, jakim był dla nich niepodległy byt Państwa Polskiego (...) Miały one na celu zapobieżenie represjom wobec bliżej nieokreślonej liczby osób prowadzących walkę o niepodległy byt Państwa Polskiego”. Zdaniem tego Sądu rozkazy wydawane przez R. Rajsa i K. Chmielowskiego zostały określone w uzasadnieniu tego postanowienia, jako „stan wyższej konieczności, który zmusił ich do podjęcia działań nie zawsze jednoznacznych etycznie”. Po zakończeniu procesu „Burego” i „Rekina”, bo w dniu 27-04-1951 r. dokonano wydobycia zwłok osób zamordowanych obok wsi Puchały Stare. Z protokółu dokonanej ekshumacji wynika, że szczątki wykopano z dwóch mogił. W jednej z nich ujawniono 5 zwłok a w drugiej mogile ustalono 22 ofiary, gdzie większa część ich czaszek nosiła ślady rozległych uszkodzeń tak, że ustalenie ilości zwłok dokonywano na podstawie zliczenia górnych szczęk. W ekshumacji tej nie brał udziału lekarz. Spisujący protokół użył sformułowania, że czaszki były „potrzaskane” . Wszystkie odnalezione kości i resztki tkanek złożono do 3 trumien i przewieziono na cmentarz katolicki we wsi Klichy. Żadnej z osób, które zostały wpisane w protokole jako biorące udział w ekshumacji nie zdołano przesłuchać w śledztwie w celu uzyskania precyzyjniejszych informacji, bowiem dwie z nich zmarły, a pozostałych nie jest znane obecne miejsce pobytu. W dniu r. została przeprowadzona ponowna ekshumacja szczątków pochowanych na cmentarzu w Klichach oraz dodatkowo w lesie pobliżu wsi Puchały Stare. Obecny wówczas na miejscu biegły medyk sądowy stwierdził, na podstawie odkopanych 27 par kości udowych, że niewątpliwie odpowiadały 27 – miu osobom pozbawionym życia. Pomimo, iż ekshumowano niekompletne szkielety niewątpliwie należące do 27 osób, to biegły nie wykluczył, że tych osób było więcej. Z porównania obu protokołów ekshumacji wynika, że najpewniej zwłok było 30, gdyż w 1951 r. wydobyto (a zatem i pochowano) 27 osób, a w 1997 r. w nowoodkrytej mogile ujawniono 3 ludzkie czaszki. Przechodząc do przedstawienia pozostałych dokonanych ustaleń w toku śledztwa, należy wskazać źródła dowodowe i czynności, które doprowadziły do pozyskania materiału aktowego śledztwa. Znaczną część materiału aktowego śledztwa stanowią dokumenty archiwalne wytworzone przez komunistyczne organy bezpieczeństwa. Nie sposób ani odrzucić, ani też pominąć tych dokumentów archiwalnych w śledztwie, pomimo, iż do części zawartych tam danych należy podejść z dużym krytycyzmem oraz pominąć sformułowania propagandowe służące realizacji określonych celów politycznych. Bez wątpienia zawarte w tych dokumentach informacje, pozwalały na przedstawienie chronologii wydarzeń. Stanowiły też podstawę do przeprowadzenia dalszych czynności śledczych, w szczególności przesłuchań osób występujących w tych dokumentach. Dlatego też w toku śledztwa równoległe były prowadzone działania poszukiwań dowodów wśród zbiorów archiwalnych i pozyskiwania dowodów z osobowych źródeł, które utrwalano poprzez spisanie zeznań świadków. Przedstawienie materiału aktowego należy rozpocząć właśnie od zaprezentowania zeznań tylko kilku przesłuchanych w toku śledztwa świadków. Pozwala to na spojrzenie na te bolesne wydarzenia z perspektywy czasu, ujawniając ich obecną wagę oraz powstałe z biegiem lat nieścisłości lub nawet przekłamania. Nadto zeznania obecnie przesłuchanych osób wskazały też kierunki postępowania w celu wyjaśnienia tych okoliczności, które budziły i budzą największe wątpliwości i emocje. W toku podjętych czynności przesłuchano 169 osób w charakterze świadków i to zarówno spośród kręgu rodzin pomordowanych, mieszkańców terenów objętych zdarzeniami oraz byłych żołnierzy oddziału „Burego”. Nie sposób zaprezentować wszystkich zeznań. Dlatego też w uzasadnieniu przedstawiono jedynie ich część, których treść ma najistotniejsze znaczenie w tej sprawie. Świadek Włodzimierz R. ze wsi Krzywa, opisując przebieg wydarzeń związanych z wyznaczaniem ludzi do szarwaku podał, że wyznaczał ich sołtys, zlecając kolejnym jej mieszkańcom wykonanie konkretnych prac. Gdy pod koniec stycznia 1946 r. przyszedł do niego to kazał mu wówczas jechać do lasu koło Białowieży, przywieźć drzewo na potrzeby gminy i szkoły w Orli. Włodzimierz Rajewski odmówił mówiąc, że przez okres 5 lat odrabiał szarwark na robotach w Niemczech. Wtedy do przewozu drzewa zostali wyznaczeni inni mieszkańcy Krzywej; Świadek z Jagodnik ujawnił, że nikt nie wyznaczał jego brata Jana do przewozu drewna. Pojechał on furmanką do Łozic, gdyż chciał „zarobić przy drzewie” . Razem z Janem Juszczukiem pojechał Doliński Aleksander, który wrócił. Brat został zatrzymany bez furmanki. Świadek oświadczył, że Jan Juszczuk był wyznania prawosławnego i nie należał ani do partii, ani też do partyzantki komunistycznej. Córka Nikifora (Niczypora) Tadeuszuka ze Zbucza oświadczyła, że to ona zazwyczaj jeździła na szarwark, ale tym razem z powodu zimna ojciec oświadczył, iż on pojedzie. Mieli oni nowy wóz i młodego konia. Po kilku dniach została poinformowana przez Bazyla Łukaszuka, który uciekł z Łozic, pozostawiając tam konia z wozem, że ojciec, jak też inni zostali tam zatrzymani. Opowiadał jej, że wojskowi, którzy dokonali zatrzymania z nieznanych przyczyn „strasznie pobili” jej ojca. Jeden ze świadków podał, że z Pasiecznik Dużych do Łozic udali się; Grzegorz Ławrynowicz, Aleksy Golonko oraz Filip Ławrynowicz, który wrócił pierwszy i opowiedział co się wydarzyło w Łozicach. Natomiast dwaj inni mieszkańcy Pasiecznik: Iwacik Prokop i Jan Golonko, którzy wrócili później, nie ujawnili co stało się z Grzegorzem Ławrynowiczem i Aleksym Golonko. Z rozmów jakie przeprowadził Michał T. mężczyznami po ich powrocie z Łozic, dowiedział się, że w Łozicach przy wyborze „co lepszych furmanek i co lepszych koni”, początkowo nie wybrano zaprzęgu brata. Kazano mu pojechać dopiero wówczas, gdy „jeden z koni znarowił się”. Grzegorz G, w swoich zeznaniach stwierdził, że był przekonany, iż w Łozicach oddział, który dokonał wyboru furmanek, to nie partyzanci, lecz poszukujący band, żołnierze ludowego wojska polskiego. Już w Łozicach wskazano mu dowódcę i zastępcę oraz poinformowano, że są to „Bury” i „Rekin”. Brat Aleksego Golonki zeznał, że wielokrotnie rozmawiał z Prokopem Iwacikiem, który pierwotnie utrzymywał, iż nie wie co stało się z furmanami. Dopiero gdy był już schorowany wyjawił, że gdy zorientował się, iż w Zaleszanach żołnierze oddziału mordują wyłącznie prawosławnych, to zaczął się modlić jak katolik. W rozmowie z żołnierzami miał oświadczyć, że jest katolikiem i Polakiem. Wówczas to jak zeznał ten świadek dowódca miał Prokopowi Iwacikowi powiedzieć, iż „będzie żył , a inni zostaną rozwaleni”. Nakazano mu odjechać furmanką na odległość z której miał widzieć i słyszeć przebieg wydarzeń. Zgodnie z rozkazem dowódcy żołnierze ustawili się obok każdego furmana. Następnie dowódca wyjął z kieszeni kartkę i zaczął z niej czytać, że w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej skazuje tych ludzi na śmierć. (...)Żołnierze rzucili się na furmanów, ściągnęli z nich ubrania, razem z bielizną (...) zaczęli mordować furmanów, bijąc ich obuchami siekier i kłonic wziętych z furmanek po głowach.(....) Strzelano tylko do uciekających i według Iwacika były tylko dwa strzały. Po zabiciu 49 furmanów dowódca, jak się później okazało „Bury” kazał żołnierzom zmasakrować twarze furmanów, tak aby rodzona matka ich nie rozpoznała. Żołnierze wykonali rozkaz dowódcy. „Bury” kazał wybrać z ubrań zabitych wszystkie dokumenty. Dokumenty te oddał Iwacikowi, mówiąc „zapomnij wszystko co tu widziałeś, a dokument wyrzuć po drodze pod najbliższy mostek do rzeki”. Ten wstrząsający obraz egzekucji nie jest prawdziwy, pomimo, iż nie sposób wykluczyć, że świadek mógł słyszeć taką wypowiedź Prokopa Iwacika. Dla oceny wiarygodności przebiegu egzekucji, którą przedstawiono w oparciu o relacje Prokopa Iwacika należy przytoczyć zeznania jego syna. Wymieniony zeznał, że ojciec wrócił po upływie 3 dni od wyjazdu do Łozic. Do Pasiecznik w tym czasie wrócili też dwaj inni gospodarze, a mianowicie; Jan Nazaruk i Antoni Żukowicki. W rzeczywistości ojciec początkowo nie opowiadał co się wydarzyło, nawet gdy sądzili „Burego” i gdy milicjant przyszedł do domu i „wypytywał o tę sprawę”. Z opowieści, jakie później usłyszał od ojca wynikało, że zaraz po opuszczeniu Krasnej Wsi „Bury” kazał im się zatrzymać, w jakimś lasku. Trzy furmanki; jego ojca, Antoniego Żukowickiego i Jana Nazaruka zatrzymały się przed mostkiem. Pozostałe furmanki przejechały przez mostek i stanęły gdzieś dalej. Pozostał przy nich jeden członek oddziału „Burego”. Ojciec zaczął słyszeć jakieś, jęki i krzyki od strony gdzie pojechały inne furmanki (...). Ten, który pilnował przy tej wrzawie machnął tylko ręką, tak jakby dawał znaki, że są wolni, sam zaś pobiegł w stronę krzyków. Wówczas to ojciec powiedział do Antoniego Żukowickiego i Jana Nazaruka, aby uciekli wszyscy razem. Oni posłuchali ojca”. Włodzimierz K. z Jagodnik w swoich zeznaniach ujawnił jeszcze inne okoliczności związane z oddaleniem się od oddziału przez niego i innych furmanów, w tym Prokopa Iwacika. Zeznał, że już przed akcją na Hajnówkę jego furmanka wraz z kilkoma innymi została odłączona od reszty oddziału. W tej grupie wojska, która została odłączona od reszty oddziału był dowódca. Zatrzymali się w Krasnej Wsi. Po przeładowaniu na nowe furmanki, dowódca rozkazał, aby odjechały z Krasnej Wsi. Jednocześnie rozkazał on Włodzimierzowi K. i pozostałym wśród których byli; Iwacik Prokop oraz Jan Golonko i Antoni Żukowicki czekać na przyjazd pozostałej części wojska. Wymienieni jednak nie czekali, lecz uciekli z Krasnej Wsi . Uznając te zeznania za prawdziwe jako pochodzące od bezpośredniego świadka nie sposób przyjąć, że Iwacik Prokop widział śmierć furmanów w Puchałach Starych. Również konfrontacja z innymi dowodami w sprawie wyklucza aby Prokop Iwacik mógł być świadkiem egzekucji, a tym samym, że miała ona właśnie taki przebieg. To, że zwłoki ekshumowanych w 1951r. w lesie obok Puchał Starych były zwłokami furmanów możemy oprzeć o zeznania - syna zmarłego Michała Szubraka, który uczestniczył w „pierwszej” ekshumacji i przeniesienia części zwłok na cmentarz katolicki w Klichach. On to dowiedział się od ojca, że początkowo nie było wiadomo, czyja to mogiła. Dopiero gdy „przy jednych zwłokach znaleziono tabliczkę z fury, po której ustalono, że są to właśnie ci furmani”. Powyższe znajduje potwierdzenie w sporządzonym wówczas protokole ekshumacji w którym napisano; „odnaleziono między ciałami tabliczkę drewnianą. (..) Z trudnością odczytano w ołówku pisane Bondaruk Szym.. wieś Krasnowieś.” Wyjaśnienie mechanizmu śmierci zamordowanych w lesie koło Puchał Starych ma istotne znaczenie w tej sprawie. Według zeznań części świadków uczestniczących w 1997 r. w ponownej ekshumacji zwłok furmanów, ich śmierć miała nastąpić poprzez zadawanie urazów różnymi narzędziami oraz, że ofiary były męczone przed śmiercią. W sprawie zgromadzono też zeznania kwestionujące taki sposób pozbawienia życia furmanów. Świadek Marian M. - członek oddziału "Burego" dowiedział się, że w pewnej wsi w zagajniku rozstrzelano furmanów, ale nie znał powodów dlaczego pozbawiono ich życia. Stojąc na warcie słyszał strzały. Inny członek oddziału Aleksander T. zeznał, iż po powrocie z patrolu dowiedział się, że furmanów z nieznanych mu powodów rozstrzelano. Koledzy z oddziału mówili, że to była robota „Modrzewia” . Należy przytoczyć też fragmenty zeznań mieszkańców Puchał Starych. I tak świadek Antoni B. widział, że „w styczniu 1946 r., drogą przez wieś Puchały była prowadzona około 10-osobowa grupa mężczyzn, otoczona przez wojskowych. Po niedługim czasie dało się słyszeć strzały z broni palnej. Świadek Józef P. , który wówczas miał zaledwie 5 lat, zeznał, że po rozstrzelaniu furmanów wiele mówiono we wsi Puchały, ale najwięcej zapamiętał z opowiadań swojego stryja, który mówił o tym, iż furmanów zabito strzałami w tył głowy z bliskiej odległości i że czaszki były potrzaskane. Świadek Tadeusz Z. ujawnił; „mężczyźni w mundurach rozkazali rąbać ziemię i przysypywać zwłoki. Świadek zauważył u jednej z ofiar na tylnej części głowy otwór, z którego sączyła się krew, a przednia część głowy była zalana krwią”. W przeprowadzonej później rozmowie ze stryjem dowiedział się, że przy strzale w tył głowy twarz jest rozrywana. Decydujące ustalenia odnośnie mechanizmu zbrodni ma opinia biegło medyka sądowego, który uczestniczył w dniu r. w ekshumacji osób pochowanych na cmentarzu w Klichach i w lesie koło miejscowości Puchały, a którego dodatkowo powołano w toku niniejszego śledztwa w celu ostatecznego wypowiedzenia się co do mechanizmu pozbawienia życia. Należy przypomnieć, iż biegły, bezpośrednio po czynnościach w 1997 r. na podstawie znalezionych szczątków kostnych stwierdził, że ofiary, za wyjątkiem dwóch, w czaszkach których natrafiono na ślady działania pocisków z broni palnej mogły zostać pozbawione życia w wyniku urazów mechanicznych w głowę narzędziami tępymi, twardymi i tępokrawędzistymi. Biegłemu udostępniono materiały akt sprawy w postaci materiałów archiwalnych i zeznań świadków oraz protokółu z dokonanej ekshumacji zwłok we wsi Puchały Stare w dniu r., z którymi to dokumentami biegły nie zapoznawał się przy sporządzaniu opinii w 1997 r. po ekshumacji zwłok. W opracowanej, uzupełniającej opinii biegły stwierdził, że zgromadzony materiał w sprawie pozbawienia życia kilkudziesięciu mężczyzn – furmanów trudniących się zwózką drewna, nie dostarczył dowodów, że ofiary były pozbawione życia w inny sposób, niż przez rozstrzelanie. Świadkowie wydarzeń tamtych tragicznych dni zgodnie zeznawali, że furmanów rozstrzelano, wielu z nich słyszało pojedyncze lub seryjne strzały. Niektórzy w późniejszym czasie widzieli ciała i przekazane przez nich spostrzeżenia mają swoistą wymowę, która pozwoliła biegłemu na przyjęcie jednoznacznego stanowiska, albowiem przy postrzałach w głowę z broni palnej o dużej sile rażenia, powstają wieloodłamowe złamania kości czaszki oraz twarzy. Biegły wyjaśnił dlaczego nie we wszystkich odnalezionych czaszkach należało oczekiwać typowych cech postrzału. Wskazał, że podczas ekshumacji były jednak i takie fragmenty kostne, które nosiły charakterystyczne ślady wlotu pocisku. Na podstawie zgromadzonych materiałów w sprawie i przedstawionego wywodu, jednoznacznie przyjął, że wszyscy mężczyźni zostali pozbawieni życia przez rozstrzelanie z broni palnej, karabinów i broni automatycznej. Nieliczne ofiary, u których w czaszkach nie stwierdzono żadnych uszkodzeń, mogły zostać pozbawione życia strzałami z broni automatycznej lub karabinu w okolice tułowia. Przyjął, iż być może, ofiary te podejmowały próbę ucieczki z miejsca zbrodni. W oparciu o zeznania przesłuchanych w śledztwie świadków możemy przedstawić niektóre szczegóły przebiegu wydarzeń w pacyfikowanych wsiach. We wsi Zaleszany już podczas zbierania przez zbrojonych owsa dla zwierząt został zastrzelony Teodor Sacharczuk, gdyż „uparł się aby go nie dać” (k. 91). . W Zaleszanach został też zatrzymany Aleksander Zielinko, który przyszedł z sąsiedniej wsi Suchowolce. Jak zeznał Wiktor L. podczas legitymowania Zielinko przy wejściu do wsi okazał dokument z którego wynikało, że był w Armii Czerwonej. Natomiast świadek Piotr L. ujawnił, że Aleksander Zielinko był sekretarzem partii w Suchowolcach. Na zwołane zebranie w domu Sacharczuków udała się większa część mieszkańców wsi. Pod oknami i drzwiami domu, gdzie ich zgromadzono stali uzbrojeni żołnierze. Następnie w pobliżu domu zostali zastrzeleni Aleksander Zielinko i Piotr Demianiuk – syn sołtysa, który „przed rozstrzelaniem prosił tych ludzi i całował po rękach i po nogach, żeby go puścili” (zeznanie Wiktora L.). Członkowie oddziału szukali sołtysa Łukasza Demianiuka, któremu udało się wcześniej ukryć. W domu, w którym zorganizowano zebrania dowódca zwrócił się do mieszkańców słowami: „wieś pójdzie z dymem, a wy przestaniecie istnieć”. Mikołaj S. zeznał, iż miał on przy tym dodać „za to, że wieś jest polityczna” (zaznanie k. 86). Wiktor L. zapamiętał natomiast, że przed zabiciem drzwi wejściowych gwoździami do budynku wszedł zastępca „Burego”, który powiedział „za wasze wychowanie dzieci będziecie spaleni”. Według Wiktora L. chodziło mu o to, że dzieci rzucając śnieżkami uderzyły kogoś z oddziału. Natomiast Piotr L zeznał , iż ojciec mu opowiadał, że „Bury” odczytał ludziom rozkaz z którego wynikał, że wszyscy zginiemy za współpracę z bolszewikami.” Po wyjściu na zewnątrz dowódcy , zastępca „Burego” podpalił dom strzelając z rakietnicy w strzechę. Świadek Maria G. zeznała, iż gdy zaczął się palić dach, żołnierz z obstawy spytał dowódcę, co mają robić. Otrzymał wówczas rozkaz „bić po nogach”. Gdy ogień rozprzestrzenił się to wojskowi musieli się od niego odsunąć i przestali strzelać. Wtedy to jeden z pilnujących żołnierzy otworzył z tyłu domu drzwi od podwórka i nakazał uciekać, po czym zaczął strzelać ponad głowami uciekających”. Maria G. zapamiętała, że jeden z żołnierzy mówił „uciekajcie ludzie”. Natomiast Leon Ł, wówczas mający 10 lat zapamiętał, że to jednak zgromadzeni w środku wypchnęli drzwi. Nikt nie wybiegał, gdyż obok stali żołnierze. Wtedy to on wybiegł pierwszy. Pomimo, iż zauważyli to żołnierze, nie strzelali do niego. Dopiero po nim zaczęli uciekać pozostali. (k. 1864) Po podpaleniu wsi Zaleszany oddział „Burego” dokonał też po trasie przemarszu spalenia zabudowań sąsiedniej Wólki Wygonowskiej. W tej wsi zginęli: Jan Zinkiewicz i Stefan Babulewicz. Córka Jana Zienkiewicza uzyskała następującą wiedzę o okolicznościach ich śmierci; „Ojciec i sąsiad Stefan Babulewicz dobiegli do swoich gospodarstw, gdzie paliły się stodoły. Babulewicz poprosił ojca, aby pomógł wyciągnąć sieczkarnię. „Udało im się to, ale gdy biegli spod stodoły bandyci zastrzelili ich”.”. Okoliczności wydarzeń w dniu r. związane z pacyfikacją wsi Zanie i Szpaki w dniu w zeznaniach niektórych świadków przedstawiają się następująco. Nina R. z Zań zapamiętała, że jak do ich mieszkania / ... / „przyszło dwóch mężczyzn, którzy mieli na sobie zielone ubrania, to pytali się jakiego jesteśmy wyznania, po uzyskaniu odpowiedzi, że prawosławni powiedzieli siedźcie w domu i nie wychodźcie na zewnątrz.(...) Przez okno widziałam jak podpalają dom sąsiada Rudczuka Filipa. Powiedziałam, uciekajmy, bo pali się dom sąsiada. Wszyscy uciekliśmy. Razem ze mną uciekała Paszkowska Stefania, Paszkowski Jan i Kołos Maria. Oni zostali zabici, a ja zostałam ranna. Skąd strzelano nie wiem. Doznałam rany piersi prawej przez płuco. Szczegóły dotyczące usiłowania zastrzelenia Piotra Nikołajskiego podała jego żona: „Po chwili zauważyliśmy, że domy we wsi zaczynają się palić. Nasz dom też zaczął się palić. Wszyscy, którzy byli w tym domu zaczęli wybiegać na zewnątrz. Mąż zabrał jedno dziecko, a ja drugie. Ola miała wówczas pół roku, a Maria 2 i pół roku. Wybiegaliśmy na ulicę. Mąż został wówczas ranny w nogę – w udo. Nie mógł uciekać. Ja widziałam jak się przewrócił na ziemię z dzieckiem na ręku. Wówczas, to podbiegło do niego kilku partyzantów. Słyszałam, że któryś z nich mówił, że trzeba go zabić, słyszałam jak inni oświadczyli, że nie mają z czego. Natomiast jeden z nich powiedział a ja mam. Wyjął pistolet i strzelił z boku w skroń. Nie zabił męża bo kula przeszła przez oczy, wybijając je (... ). Mąż przeżył. (...) . Mówili też na wsi, że wśród tych partyzantów to byli mieszkańcy sąsiednich wsi, ale ja nikogo nie rozpoznałam”. Maria K. na temat śmierci swoich rodziców tak zeznała: „. Jak zobaczyłam, że palą się budynki w kilku miejscach, uciekłam do lasu. Rano wróciłam do domu. Rodziców zostałam pobitych. Ojciec leżał spalony blisko domu, matka była zastrzelona przy kuźni. Dowiedziałam się od stryjów, że rodzice nie chowali się nigdzie i zostali zastrzeleni. Oni natomiast schowali się w chruście.” Maria T. której udało się uciec z płonących Zań, dowiedziała się od brata o okolicznościach zabójstwa matki. Widział jak mama prosiła, aby nie zabijał jej ale i tak sprawca ją zastrzelił. Brat wskazał, że zabójcą był znany mu mieszkaniec sąsiedniej wsi. Dodała, że po tym co się stało, drugi brat zapisał się do milicji, bo chciał zemścić się na zabójcy matki, ale z tego zrezygnował. Wskazany przez świadka mężczyzna, który miał być sprawcą nie był bowiem sądzony za ten czyn (obecnie już nie żyje). Córka zabitego Daniela Olszewskiego z Zań, gdy zobaczyła leżącego na drodze ojca to stwierdziła, że tato jeszcze żył.. „Był ranny w głowę. Usłyszałam, że któryś z tych co był w tej bandzie, to chyba chciał mnie zastrzelić, bo inny powiedział „zostaw to dzieciak, tam już dwie osoby niewinne leżą”. Ja nie zauważyłam wtedy, że obok między drzewami leży siostra Marysia. Ją trafili w usta. Potem Romualda Siennicka mówiła, że Marysia bardzo się męczyła i musieli ją dobić z bliska”. Córka Kseni Antoniuk, zeznała , iż udało się jej uciec do pobliskiego lasu, gdzie spędziła noc. Gdy wróciła, to mama, jak i brat Jan Antoniuk i 4 letni syn siostry Jan Sielewończuk zostali już pochowani. Jej ojciec Aleksander został ranny w obie ręce, z których jedną amputowano. Jak się dowiedziała od mieszkańców kule trafiły go gdy usiłował wynieść z płonącego domu swojego wnuczka Jana Sielewończuka. Rodzina Sielewończuków wraz z Aleksandrem Antoniukiem i pozostałymi córkami wyjechała na Białoruś. Józef A. złożył następujące zeznania opisujące zabójstwo matki Nadziei. „Wieczorem w naszym domu były dwie sąsiadki; Przyszły na sąsiedzkie pogaduszki. Około godziny - przyszedł do nas Józef Kordiukiewicz powiedział, że we wsi jest banda. Matka wyjrzała na zewnątrz domu i powiedziała wracając do izby, że wschodnia część wsi się pali. Po kilku minutach matka wzięła obraz katolickiej Matki Boskiej oraz gromnicę i wyszła na zewnątrz, a my za nią, łącznie 5 osób, to znaczy te dwie dziewczyny, dwie moje siostry i ja. W tym samym czasie z ulicy, podeszło 3 osobników. Jeden zapytał w naszym kierunku - prawosławni, czy katolicyω Matka odpowiedziała - panowie jesteśmy Polakami, jak nie wierzycie, to może to potwierdzić sąsiadka, która jednak nie potwierdziła, że jesteśmy katolikami. Wówczas to jeden z tych trzymających pistolet w ręku strzelił do matki. Ja w tym momencie zacząłem uciekać za dom, a potem w pole do lasu. Słyszałem kilka strzałów. Wywróciłem się i udałem zabitego. Siostry i sąsiadki zostały wepchnięte do domu. Dom podpalono. W zeznaniach świadka Walentyny R. znalazła się informacja, że pod koniec wojny, kwaterujący we wsi przez dłuższy czas Rosjanie pozostawili po sobie sporo amunicji, której nikt nie wyrzucał. W czasie palenia wsi ta amunicja wybuchała. Zeznała, że w oborze Daniela Olszewskiego była ukryta broń ( w protokole nadzwyczajnej komisji ujawniono, że znaleziono pistolet maszynowy). Żaden z przesłuchanych świadków z Zań nie potwierdził natomiast, aby strzelano do napastników. Nikt też, poza podanym powyżej, jednym wypadkiem nie ujawnił , iż ich rozpoznano. Według relacji osób przesłuchanych w niniejszym śledztwie w dniu 2 lutego 1946 r. przebieg wydarzeń we wsi Szpaki był następujący. Świadek Michał R. zeznał, że w tym czasie przebywał w domu Eudoki Pietruczuk. Żołnierze zamknęli go wraz z wymienioną Eudokią Pietruczuk i jej starszą córką w komórce. W sąsiednim pomieszczeniu postrzelili śmiertelnie młodszą córkę Marię Pieruczuk, gdyż jak zeznał ten świadek, nie chciała im dać się zgwałcić. Wówczas to została zgwałcona inna dziewczyna, która przebywała w tym domu. Informacje na temat okoliczności śmierci Pawła Filipczuka podał jego syn, który uzyskał je od nieżyjącej obecnie mieszkanki wsi o nazwisku Rudczuk. Wymieniona obserwowała przebieg wydarzeń, będąc ukryta w pobliskich krzakach. Gdy jeden z napastników zaczął podpalać stodołę sąsiada Paweł Filipczuk rozpoznał go i powiedział „Józku, po co ty mnie gubisz. Wymieniony „Józef” odszedł. Po pewnym czasie nadszedł inny mężczyzna i strzelił do Pawła Filipczuka w głowę . Z zeznań córki Jan Szeszko przebywał w stodole, gdzie rozbierał wóz. W pewnym momencie mężczyźni w wojskowych mundurach pojawili się w domu, pytając o ojca. Udali się do stodoły. Zaczęli strzelać przez zamknięte drzwi, w wyniku czego zabili lub ranili ojca. Po podpaleniu stodoły jego ciało uległo spaleniu. W tym samym czasie został też zastrzelony przez przybyłych żołnierzy inny Jan Szeszko, s. Prokopa. Wojskowi zatrzymali też Dionizego Szeszko, którego zaprowadzono do domu Bazyla Kłoczko. Tam obu kazano położyć się na podłodze i zastrzelono (zeznanie Włodzimierza P.). W śledztwie dokonano oględzin i przeanalizowano akta kilkudziesięciu spraw karnych przeprowadzonych zarówno przeciwko dowódcy oddziału R. Rajsowi, jak i jego żołnierzom oraz innym członkom organizacji NZW. W szczególności przeanalizowano akta spraw Wojskowych Sądów Rejonowych w Białymstoku, w Warszawie i w Olsztynie oraz w dostępne akta wydziału doraźnego białostockiego sądu. Tylko w nielicznych aktach poddanych analizie ujawniono dane związane z przedmiotem śledztwa. Wśród archiwalnych akt sądowych szczególną uwagę i to z wielu względów zwraca sprawa karna R. Rajsa i K. Chmielowskiego. Z tych akt możemy uzyskać najwięcej danych w tym śledztwie. Przede wszystkim wiemy jakie wyjaśnienia składał „Bury” przed funkcjonariuszami UB, prokuratorem i sądem odnośnie pacyfikacji wsi i zabójstw furmanów. W aktach tych zgromadzono też protokoły zeznań innych członków NZW oraz zeznania mieszkańców terenów, które ucierpiały w następstwie działań oddziału PAS-u. Prezentację zgromadzonych tam dokumentów należy rozpocząć od wyjaśnień R. Rajsa. I tak w kilka dni po swoim zatrzymaniu, w dniu 2 grudnia 1948 r. R. Rajs podał, że akcją spalenia wsi Wólka Wygonowska, Zaleszany dowodził „Rekin” a powodem spalenia wsi było „złe odnoszenie się tamtejszych mieszkańców do oddziałów NZW”. R. Rajs wyjaśnił, że ponieważ część furmanów usiłowało zbiec, więc na rozkaz „Rekina” zostali rozstrzelani przez „Modrzewia”. W kolejnym przesłuchaniu z dnia r. „Bury” wyjaśniał; „w styczniu 1946r. oddział o sile około 30 ludzi pod dowództwem „Rekina”, „Wiarusa”, „Bitnego”, każdy z nich otrzymał swoje zadanie – dokonało napadu na Szpaki – Zanie, gdzie zostało spalonych kilkanaście gospodarstw, czy byli zabici tamtejsi gospodarze tego nie wiem. W lutym ok. 60 ludzi pod dowództwem „Rekina” dokonuje napadu na wieś Zalesie – Wólka, gm. Kleszczele, gdzie zostało spalonych kilkanaście gospodarstw oraz zabito ludzi. Powyższy napad dokonał na własną rękę „Rekin”. W dalszym ciągu śledztwa „Bury” twierdził; „Ja osobiście żadnych wyroków nie wykonywałem, jak również nie poleciłem ich wykonywać. Moja działalność w NZW polegała na czynnościach czysto wojskowych”. Meldunek, który miał mu wtedy zostać złożony przez „Rekina” donosił; „Białorusini z wielką niechęcią odnieśli się do polskich wojsk, których odgrywali żołnierze. Dla zmylenia (....) dowódcy wszyscy mieli naszywki oficerów sowieckich, a członkowie tych grup rozmawiali po rosyjsku. W tej wsi doszło do zbuntowania się wsi i cała wieś, jak meldował „Rekin” nie dała jeść członkom grupy, (...) jeden z wyrostków uderzył w „Rekina” kamieniem. Przed odjazdem („Rekin”) nakazał spalenie wsi. Co do strzelania do ludzi nadmienił, że strzelania do ludzi nie było, tylko do góry, żeby nie ratowali swego mienia”. W piśmie R. Rajsa z dn. r. zatytułowanym „Dodatkowe zeznania względnie sprostowania do akt śledztwa” czytamy: „W lutym 1946 r. odbyła się rozmowa miedzy mną, a byłym komendantem NZW na terenie białostockim „Lisem”. W rozmowie tej od „Lisa” dowiedziałem się, że ludność białoruska zamieszkująca w większości powiat Bielsk Podlaski odmawia repatriacji do (Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej), utrudnia pracę konspiracyjną i używa broni przeciwko Polakom”. W dalszym ciągu „Bury” napisał, że był świadkiem pogoni „Rekina” za wyrostkiem, który uderzył go kamieniem i to „Rekin” zaproponował podpalenie wsi. Również „Rekin” miał być tego wykonawcą, a broń została użyta bez rozkazu R. Rajsa. Do protokołu przesłuchania z dnia r. R. Rajs podał, że spalenie wsi nastąpiło: „na skutek przeszkodzenia w pracy konspiracyjnej”.(....) Polecenie spalenia wymienionych wsi otrzymałam od „Kotowicza” („Lisa”) – komendanta okręgu NZW, które z kolei przekazałem do wykonania Rekinowi, Wiarusowi i Bitnemu”. Należy też przedstawić wyjaśnienia drugiego z podejrzanych w tym samym procesie , a mianowicie Kazimierza Chmielewskiego. W protokole przesłuchania K. Chmielewskiego z dnia r. zostało zapisane; „Po zakwaterowaniu w 2 wsiach nazw ich nie pamiętam na północ od Kleszczewy, (najprawdopodobniej błąd pisarski winno być Kleszczel) gdzie przeczekaliśmy dzień, wieczorem „Bury” zarządził odprawę, na której wydał rozkaz spalenia dwóch wsi motywując tym, że ostatnio w Hajnówce dowiedział się co za ludzie mieszkają na tych wsiach, że to Białorusini, którzy za okupacji niemieckiej byli volksdeutschami. Plutony „Wiarusa” i „Bitnego” po podpaleniu obu wsi podążyły moim śladem. Po połączeniu się plutonów w całość zrobiliśmy odskok w okolice Brańska. Następnie z miejsca postoju zostały wysłane patrole z rozkazem wydanym przez „Burego” spalenia następnych wiosek. „Bitny” dostał rozkaz spalenia wsi Zanie, „Leszek” - wsi Szapki, a „Wiarus” trzeciej, której nazwy nie pamiętam.” (w rzeczywistości pluton „Wiarusa” pacyfikował Szpaki, a „Leszka” Końcowiznę). Podczas rozprawy sądowej K. Chmielowski dodał, że we wsi Zanie ludność broniła się, strzelając i dlatego „nasze oddziały odpowiedziały ogniem”. Nie można zapomnieć, że „Rekin” nie był w tym czasie w Zaniach, a o takim zdarzeniu mógł wiedzieć tylko i wyłącznie z meldunków sporządzonych przez innych. Należy też zacytować fragment z protokołu zeznań Edwarda Wszeborowskiego z dnia r., ps. „Wrzos”: „W miesiącu styczniu 1946 r. wstąpiłem do NZW. Dowódca naszej kompanii miał na imię „Bury”, a zastępca „Rekin”, obaj z Wileńszczyzny. Nasza grupa brała udział w paleniu wsi i zabijaniu niewinnych ludzi w okolicy Białegostoku. Dlatego to uczynili, bo mówiono, że z tych wsi były oddane strzały do naszego wojska oraz w 1939 r. ci ludzie źle odnosili się do Wojsk Polskich. Na początku była specjalna grupa tzw. czarnych, nosili pagony. Mnie wzięli przymusowo do tej partii oraz Narkowskiego Mirka. Gdy brano nas to mówili, że biorą nas tylko na 10 dni. „Rekin” był to specjalny dowódca podpalaczy. Od nas uciekło 2 ludzi, lecz zostali złapani i przy moich oczach „Bury” zastrzelił ich i mówił, że wszystkich dezerterów będzie strzelał”. I w przypadku tego przesłuchania możemy zastanawiać się, ile w tym zeznaniu swobodnej wypowiedzi świadka, a ile w stworzeniu protokołu inicjatywy funkcjonariuszy UB. W aktach śledztwa przeciwko R. Rajsowi znajdują się też bardzo istotne zeznania J. Puławskiego, ps. „Gołąb”. „Przed spaleniem ostatnich 3 wsi, wydaje się, że na dwa dni – „Bury” kazał zebrać furmanów wiozących nas z Hajnówki, zamknąć ich w jednym mieszkaniu, a następnie „Modrzew” wyprowadzał po dwóch – trzech i tam rozstrzeliwał. Odnośnie przyczyn spalenia wsi Józef Puławski tak zeznawał: „Wsie były palone według oświadczenia „Burego” dlatego, że ludność tamtejszych wsi była nieprzychylnie ustosunkowana do jego oddziału, dawała informacje władzom (Bezpieczeństwa Publicznego) o przemarszach oddziałów leśnych i z powodu przynależności jej do ludności białoruskiej. Według zeznań J. Puławskiego furmani zostali rozstrzelani dlatego, że byli Białorusinami, mogliby zdradzić działalność oddziału „Burego” i byli świadkami palenia poszczególnych wsi. Ważne zeznania złożył też w tym postępowaniu Antoni Cylwik, ps. „Szczygieł” – dowódca drużyny, a następnie zwiadu konnego 3 Brygady. „Wraz z zarekwirowanymi podwodami byli z nami furmani, których w powiecie wysoko mazowieckim rozstrzelano. Furmanów było zabranych około 30 z wiosek, których nazw nie przypominam sobie, lecz cześć furmanów, którzy byli Polakami została zwolniona, a rozstrzelano Białorusinów. Rozstrzelano ich w lesie i widziałem, jak po kilku prowadzono w las, gdzie było słychać strzały.” W protokole przesłuchania Teodora Roszczenko, urodzonego w 1903r. w Jakubowie zostało zapisane, że jest osobą narodowości białoruskiej o wyznaniu prawosławnym. Podał on przesłuchującemu, że został zatrzymany przez oddział pod koniec stycznia 1946r. w Jakubowie, przed akcją na Hajnówkę. Był wykorzystywany jako przewodnik. Zeznał, iż w czasie odwrotu, po podpaleniu wsi Zaleszany, dowódca, którego nazywano kapitanem powiedział do furmanów, że żadna żywa dusza ze wsi nie wyjdzie, a wasza ziemia Białorusini tu, ale głębiej i wskazał palcem w ziemię”. Teodorowi Roszczenko w nocy po podpaleniu Zaleszan i Wólki Wygonowskiej udało się zbiec. W aktach sprawy karnej R. Rajsa znajdują się dwa, jednobrzmiące, egzemplarze rozkazu datowanego – Mp. ( miejsce postoju) 30-IX- 1945 r. Pisma te zostały zaadresowane: „Do dowódcy 3 - ciej Wileńskiej Brygady NZW kol. Burego”. W treść tego dokumentu zostało zawarte: „Rozkazuję w czasie od r. do r. przygotować i przeprowadzić pacyfikacje terenów południowo- wschodnich powiatu „Burza”. D - cą jednostek pacyfikacyjnych zostaje mianowany Kolega. Pacyfikacja została zarządzona na wskutek 1. agresywnego stosunku PPR (zabójstwo Kol. Jurka), 2. załamanie się elementów konspiracyjnych na terenie 8 - mej kompanii na wskutek silnego obsadzenia terenów tej kompanii przez wywiad wrogi. Pacyfikacja dotyczyć będzie jednostek UBP stacjonujących na terenie 8 – mej kompanii, agend UBP (szpicle), zorganizowanie odwetu na wrogiej ludności do sprawy konspiracyjnej.” Rozkaz ten podpisał Komendant Okręgu „Kotwicz”. Na jednym z egzemplarzy tego rozkazu został naniesiony dopisek pismem ręcznym „Akcja wstrzymana Bury”. W protokole przesłuchania R. Rajsa z dn. 24 marca 1949 r. odnośnie tego pisma –rozkazu z dnia r. komendanta Kotowicza (vel Lisa) „Bury” oświadczył, że wstrzymał wykonanie rozkazu. Można snuć rozważania, czy wsie Zanie, Szpaki i Koncowizna są położone na terenie południowo – wschodnim powiatu Bielsk Podlaski (powiatu noszącego w NZW kryptonim pow. Burza). Faktem niezbitym, że komendant pseudonim „Kotwicz” vel „Lis” planował pacyfikacje, która miała polegać na zorganizowaniu odwetu na wrogiej ludności do sprawy konspiracyjnej. Po ustaleniu w wyniku przeprowadzonych czynności również innych członków oddziału „Burego” dokonano sprawdzenia, którzy spośród nich zostali osądzeni w celu zapoznania się z aktami ich spraw karnych. Tylko w przypadku niektórych oskarżonych występuje sprawa pacyfikacji wsi. I tak Piotrowi Grabowskiemu, ps. „Bajan” zarzucono, że „ w dniu r. i r. ochraniał przeprowadzenie palenia wsi w powiecie bielskim przez stanie na obstawie jako amunicyjny przy - e”. Kazimierz Borkowski, ps. „Wróbel” również został oskarżony o to, że 2 lutego 1946 r. we wsi Zanie wspólnie z bandą „Burego” dopuścił się czynu przestępnego skierowanego przeciwko ludności z powodu jej przynależności do narodowości białoruskiej przez to, że brał udział w jej spaleniu i ostrzelaniu. Nadmienić należy, iż wymieniony przesłuchany jako podejrzany w czasie przesłuchania w dniu 2 stycznia 1950 r. przyznał się, że zimą 1946 r. z plutonem „Bitnego” brał udział w podpalaniu zabudowań wsi Zanie. Odnośnie pozbawienia życia furmanów to ujawnił, iż ci, którzy byli Białorusinami, to zostali rozstrzelani, ale on w zabijaniu nie brał udziału. Wyrokiem Sądu Rejonowego za podany powyżej czyn, jak i inne został skazany w dniu 15. 07. 1952 r. na karę śmierci, którą wykonano . W niniejszym śledztwie uznano za niezbędne przeanalizowanie akt sprawy karnej Komendanta Okręgu NZW „Burza” - Floriana Lewickiego ( w rzeczywistości Jana Szklarka –ps. „Lis”, „Kotwicz” ). Florian Lewicki na pytanie przesłuchującego funkcjonariusza UB wyjaśnił, że „w rozmowie z „Burym”, dowiedziałem się, iż w końcu stycznia, po starciu z oddziałem Armii Czerwonej w Hajnówce, bez jego rozkazów ( tj. F. Lewickiego ) spalił ( tzn. R. Rajs ) wsie w powiecie Bielsk Podlaski. Florian Lewicki od „Burego”, na pytanie dlaczego to zrobił, usłyszał, że to „odwet za 1939 r. i odwet za wystąpienia banderowców koło Lwowa i w rzeszowskim” Wymieniony objaśnił też zadania PAS-u w taki sposób: „Oddziały PAS-u zastały stworzone dla zdobywania gotówki, likwidacji szpicli Urzędów Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej, prowadzenia wywiadu wewnętrznego, zewnętrznego, zaopatrzenia organizacji i przeprowadzania pacyfikacji, szkolenia kadr.”. Florian Lewicki został oskarżony przez komunistyczne organy ścigania m. in. o to, że jako komendant NZW powołał PAS i w formie rozkazów bojowych „notorycznie podżegał do dokonywania napadów terorystyczno - rabunkowych i mordowania obywateli Rzeczypospolitej Polskiej w województwie białostockim. Wśród czynów, których zorganizowanie i kierowanie zarzucono F. Lewickiemu było dokonane przez oddział „Burego” - spalenie, rabunek i zabójstwa w dniu r. we wsiach; Zaleszany, Saki, Suchowolce, Wólka Wygonowska, Maćkowce i Mostek, gdzie „ogółem zostało zamordowanych 79 osób i w dniu r., dokonanie przez oddział Burego napadu na wsie Zanie i Szpaki, gdzie dokonano „rabunku, spalenia wsi i zamordowania 36 osób”. Podczas tego postępowania przesłuchano też mieszkańców wsi; Zaleszany - Łukasza Demianiuka, Zeznał on, że do mieszkańców wsi, po spędzeniu ich do jednego domu, dowódca „bandy” w stopniu porucznika, przemówił: „za nie wykonanie rozkazu zdania owsa, wy nie będziecie istnieć, wasza wieś pójdzie z dymem”. Łukasz Demianiuk, dowiedział się o tym od mieszkańców, gdyż wcześniej ukrył się bo już w czasie wkraczania oddziału zorientował się „że idzie banda”. Demianiuk był bez wątpienia osobą o poglądach komunistycznych, gdyż w zeznaniach przedstawił przesłuchującemu go funkcjonariuszowi UB własną bardzo ideologiczną ocenę wydarzeń, a mianowicie, że spalenie wsi nie było spowodowane nie wykonaniem rozkazu zdania owsa, ale z uwagi na „nienawiść do białoruskiego nasilenia, a także, że w naszej wsi byli członki PPR, którym był i mój syn, drugim powodem było, że większość wsi Zaleszany 100% podporządkowywała się rozkazom Państwa...”. F. Lewicki pomimo , iż nie przyznał się do wydania rozkazu „Buremu” spalenia wsi, informując sąd, że o tym zdarzeniu dowiedział się dopiero z gazet, to wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z dnia r., został skazany na karę śmierci. Istotne informacje dotyczące poniesionych strat w Zaleszanach, Wólce, Zaniach, Szpakach i Końcowiźnie zawierają dokumenty sporządzone przez specjalne komisje powołane przez władze Bielska Podlaskiego. Protokoły przez nie sporządzone bezpośrednio po tych wydarzeniach, uzyskano z Archiwum Państwowego w Białymstoku. Pozyskano też na potrzeby śledztwa szereg innych dokumentów archiwalnych, a w szczególności: sprawozdań, raportów organów bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej oraz materiałów byłego komitetu wojewódzkiego i powiatowego PPR, jak również meldunków sytuacyjnych AK - Wolność i Niezawisłość, a nawet doniesień więźniów – informatorów, którzy przekazywali do Wydziału Specjalnego Więzienia Karno - Śledczego w Białymstoku zasłyszane w celi wypowiedzi R. Rajsa i K. Chmielewskiego lub też „wyciągnięte” od nich wiadomości podczas przeprowadzonych z nimi rozmów. Informatorzy o pseudonimach: „Jerzy”, „L. Sikorski”, „Sigfryd” w swoich pisemnych doniesieniach zawarli informacje również na temat zdarzeń będących przedmiotem śledztwa. I tak informator „Jastrząb” dowiedział się w rozmowie przeprowadzonej z Kazimierzem Chmielewskim (doniesienie z dnia r.), iż ten „prosił aby przekazał, że rozkaz palenia wsi wydał „Bury”, a przyczyną miało być to, że mieszkańcy jednej wsi ostrzelali ludzi z oddziału, a w palonych wsiach byli sami Białorusini, złowrogo nastawieni do organizacji podziemnych. Mówił Chmielewski, że tam trzeba było nie tylko spalić sześć wsi, ale wypalić całą okolicę”. W doniesieniu informator „Sikorski” przedstawił przebieg rozmowy z Romualdem Rajsem, w toku której dowiedział się odnośnie spalenia wiosek, że przed UB „Bury” tłumaczył się, że miał rozkaz od komendanta okręgu „Lisa” „ale, że właśnie to on ich spalił na własna rękę dlatego, że to były wioski bardzo niebezpieczne dla partyzantów i dla nich tu nie ma miejsca w Polsce, że oni mogą sobie wyjechać do Rosji, bo w Polsce jest mało miejsca dla Polaków i Ukraińców tu nie potrzeba, bo Polska tylko dla Polaków”. W kolejnym doniesieniu informatora „Jerzego” zawarł on relacje z przebiegu rozmowy z „Burym” w dniu r., w trakcie której R. Rajs powiedział, że będzie wypierał się spalenia wszystkich wsi i że będzie mu trudno wyprzeć się spalenia wsi w gminie Kleszczele, (a więc Zaleszan i Wólki Wygonowskiej) oraz będzie tłumaczył się, iż uczynił to na rozkaz Komendanta Okręgu „Lisa” za to, że „oni” ( tj. mieszkańcy) nie chcą repatriować się do Związku Radzieckiego. „Bury” mówił informatorowi „Jerzemu”, że „właściwie to on rozkazów od ( komendanta okręgu ) „Lisa” o podpaleniu wsi, nie otrzymywał i o tym „Lis” nic nie wiedział, aż się dowiedział od „Burego”. R. Rajs oznajmił informatorowi, że „Lis” nie będzie mógł tego potwierdzić, bo został skazany na karę śmierci i na pewno wyrok został wykonany”. W doniesieniu zawarto też, iż „Bury” stwierdził, że to „Rekin” rozstrzelał furmanów, bo obawiał się, że jak zwolni furmanów to oni pójdą do UBP i zameldują, w który kierunek udała się banda i w ten sposób chciał za sobą „zgubić ślad”. W tym miejscu należy zaznaczyć, że ani wcześniej, ani też później furmani towarzyszący oddziałowi „Burego” nie byli likwidowani, a zwalniani do domów. Ponadto jak dowodzi analiza różnych sprawozdań, meldunków, czy raportów, organy bezpieczeństwa i wojska i tak dość dobrze orientowały się co do kierunku przemarszu „bandy Burego”. Pomimo tego nie były w stanie w tym okresie podjąć żadnych skutecznych działań. W takiej sytuacji jest bardzo wątpliwe, aby przesłuchania zwolnionych furmanów mogły im w tym pomóc. Zwrócić należy uwagę, że w dokumentach archiwalnych, z którymi zapoznano się podczas śledztwa, poza miejscowościami spacyfikowanymi w dniu r., tj. Zaleszanami i Wólką Wygonowską zostały wymienione i inne wsie. Nazwy tych pozostałych spalonych wsi to; Suchowolce, Saki, Mackiewce i Mostek. Przeprowadzone czynności pozwalają na stwierdzenie, że żadna z tych wsi w rzeczywistości nie została podpalona w tym okresie przez oddział partyzancki. Wieś Mostek nie figurowała i nie figuruje w wykazach miejscowości położonych na terenie powiatu Bielsk Podlaski. Uznać zatem należy, iż zawarte informacje o spaleniu pozostałych 4 miejscowości to wytwór wyobraźni funkcjonariuszy UB lub też celowa akcja propagandowa, czy też dezinformacyjna. Skutkowało to jednak m. in. obciążeniem członków NZW, tak jak to miało miejsce w przypadku skazania przez sąd komendanta okręgu „Lisa” za czyny, które nie miały miejsca. Wymienionemu bowiem przypisano podżeganie do spalenia w dniu r. właśnie takich wsi jak; Saki, Suchowolce, Maćkowce, Mostek i zabójstwa mieszkańców tych wsi”. Nie uzyskano w toku śledztwa żadnego potwierdzenia, aby w dniu r. oddział „Burego” podpalił Malesze – wieś położoną nieopodal Szpak. Nie tylko w tych dokumentach archiwalnych funkcjonariusze bezpieczeństwa podawali dane niezgodne z obiektywnym przebiegiem wydarzeń. W zbiorze zatytułowanym „Charakterystyka nr 71 zbrojnego oddziału PAS nielegalnej Komendy Okręgu „Chrobry” woj. białostockiego” (przechowywane pod oznaczeniem IPN Bi 019/30/1) w rozdziale „Krótki opis ważniejszych czynów przestępczych” odnośnie przebiegu wydarzeń w Zaleszanach zapisano: Po wyjściu „Burego” budynek został podpalony, a jednocześnie pociskami zapalającymi poczęto palić całą wieś. Gdy z płonącego domu zaczęli uciekać zgromadzeni tam mieszkańcy, wtedy bandyci otworzyli ogień zabijając wielu z nich. Niektórzy nie zdążyli uciec z płonącego budynku i spalili się.” Końcowy fragment tego zapisu jest oczywiście sprzeczny z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń. Niemniej jednak gdyby nie poczynione w niniejszym śledztwie ustalenia mógłby być odbierany jako zgodny z prawdą. Poszukiwania archiwalne miały na celu wyszukanie w dotychczas zachowanych zbiorach dokumentów wszelkich zapisów pozostających w związku ze sprawą i to nie tylko bezpośrednio opisujących te wydarzenia ale i takich, które mogły wyjaśnić inne okoliczności tych zbrodni. Przede wszystkim poszukiwano materiałów obrazujących postawę ludności pacyfikowanych miejscowości do niepodległościowych organizacji podziemnych. W materiałach archiwalnych nie natrafiono na dane potwierdzające, że zastrzeleni furmani byli agentami UB lub, że zabici mieszkańcy pacyfikowanych wsi byli działaczami komunistycznymi (poza zawartymi ogólnymi sformułowaniami kilku osób, zeznających przed organami UB o pozytywnym nastawieniu do nowej władzy i ZSRR). Nie znaleziono też żadnych dodatkowych danych wskazujących, że oddział „Burego” ostrzelano w którejkolwiek ze wsi, która została spalona. Przypomnieć należy, że żadna z osób, która podnosiła fakt ostrzelania oddziału przez mieszkańców nie podała żadnych bliższych szczegółów dotyczących takiego, czy takich zdarzeń. Jedyny przejaw wrogości, a w zasadzie oporu wobec członków oddziału „Burego” ujawniono w aktach sprawy karnej Kazimierza Borkowskiego, pseudonim „Wróbel”. Wymieniony podczas akcji zabierania żywności od mieszkańców wsi Zanie został uderzony przez gospodarza siekierą w głowę ( W wyniku przeglądu materiałów archiwalnych zgromadzonych przez Urząd Bezpieczeństwa znaleziono w zbiorze zatytułowanym „Archiwum zdobyte po bandzie „Łupaszki” (dowódca 5 Wileńskiej Brygady AK, w której szwadronem dowodził „Bury”) w jednym z dokumentów „lista szpiclów” wymieniono Bazyluka Jakuba mieszkańca wsi Zaleszany, gmina Kleszczele, przy którym zapisano „prezes Zarządu Samopomocy Chłopskiej. Aktywny działacz komunistyczny i PPR zadeklarowany wróg Polaków. Rozwija działalność w kierunku przyłączenia Białostocczyzny do Sowietów. Ściśle współpracuje z UB.” (k. 1573, oznaczenie archiwalne IPN BI 07/1523/2). Nie uzyskano też w wyniku kwerend archiwalnych żadnych bliższych danych dotyczących faktów mordowania Polaków we wrześniu 1939 r. w miejscowościach, z których pochodziły ofiary. W celu rozstrzygnięcia tej sprawy zostało przeprowadzone przez prokuratora oddziałowej komisji odrębne postępowanie, które nie potwierdziło zaistnienia takiej zbrodni na Polakach w 1939r. Zapoznano się i włączono (w postaci kserokopii) do akt śledztwa materiały wytworzone przez urzędy i inne organy przechowywane w Archiwum Państwowym w Białymstoku, a obrazujące stosunki polsko - białoruskie w latach powojennych, głównie na terenie powiatu Bielsk Podlaski ze szczególnym uwzględnieniem prowadzonej akcji repatriacyjnej. Nie sposób z uwagi na przedmiot i zakres śledztwa przedstawiać wszystkich zawartych tam danych. Należy jednak zwrócić uwagę na niektóre z nich, które mogą mieć znaczenie przy podsumowaniu sprawy. I tak w piśmie Starosty Bielskiego R. Woźniaka do Wydziału Społeczno – Politycznego Urzędu Wojewódzkiego znajduje się informacja o liczebności mniejszości narodowych w powiecie (datowana 25 październik 1946 r. i przechowywana w zespole Urząd Wojewódzki Białystok 1944 - 1950, sygn. 686, k. 8). W piśmie tym Starosta informował; ”Stan liczbowy Białorusinów bezpośrednio po wyzwoleniu wynosił około (...) Obecnie Białorusinów jest około osób, liczba ich zmniejsza się z powodu ewakuacji, około 9000 - do Białorusini zwartą masą zamieszkują we wschodniej części powiatu w gminach; Orla, Narew, Hajnówka, Białowieża, Milejczyce, Narewka, gdzie stanowią często 95 procent ludności. Stopniowo na zachód liczba ich zmniejsza się i w zachodnich gminach powiatu, np. Brańsk i Ciechanowiec stanowią znikomy procent. We wcześniejszym piśmie z dnia r. dotyczącym stosunków narodowościowych w powiecie ogół ludności określił na 191 tysięcy i podał, że Białorusini stanowią 45% ogółu mieszkańców (86 tys.), a Polacy 55% ( 105 tys.). W piśmie tym starosta stwierdził, że stosunek ludności białoruskiej do ludności polskiej był i jest nieszczery, nieufny, a nierzadko wrogi, ale taki sam jest stosunek Polaków. Ludność białoruska niechętnie zapisuje się do tłumacząc , iż są Polakami wyznania prawosławnego”. Uwagi dotyczące rozdźwięku wśród duchowieństwa prawosławnego starosta bielski oparł na informacjach związanych z akcją księdza prawosławnego Wincukiewicza z Bielska polegającą na zbieraniu podpisów pod apelem do Rządu Radzieckiego o wzięcie pod swoją opiekę ludności białoruskiej.” Starosta w tej sprawie skierował do Komendy Powiatowej MO w Bielsku Podlaskim w dniu 8 marca 1946 r. polecenie wszczęcia dochodzenia w sprawie zbierania na terenie powiatu podpisów pod petycją do rządu ZSRR. (dokument przechowywany w zespole Starostwo Powiatowe Bielsk Podlaski - SPBP 1944 - 1950, sygn. 115, k. 2). W dokumencie starosta bielski podał, że doszło do jego wiadomości, iż „na terenie gm. Orla we wsi Zbucz i prawdopodobnie w innych wsiach i gminach tutejszego powiatu były zbierane podpisy na podaniu, w którym było napisane, iż Rząd Polski gnębi Białorusinów, pali wsie białoruskie, rzuca dzieci w ogień i w związku z tym Białorusini proszą Rząd Radziecki o wzięcie ich pod swoją opiekę”. W podaniu było również zamieszczone żądanie, aby tych duchownych, którzy podpisali umowę w sprawie unii wywieźć do Rosji, a stamtąd przysłać nowych. Bez względu na to, czy taka petycja była przejawem rozłamu wśród duchowieństwa prawosławnego, czy też wyrazem dążeń części ludności białoruskiej do włączenia powiatu bielskiego do ZSRR, to na pewno jej autor, czy autorzy akcji wskazywali jako przyczynę roztoczenia opieki radzieckiej nad tą ludnością, pacyfikację wsi dokonaną przez oddział R. Rajsa „Burego” W zespole „Komitet Powiatowy PPR w Bielsku Podlaskim 1944 – 1948”, znajduje się dokument, w którym został przedstawiony stan członków tej partii komunistycznej w powiecie bielskim. W wykazie tym w formie tabelarycznej przedstawiono stan członków Polskiej Partii Robotniczej w 9 gminach na dzień r. Z zestawienia narodowościowego wynika, że PPR miała wtedy tylko 212 działaczy z tego 144 było narodowości białoruskiej, a 67 Polaków (oraz 1 osobę pochodzenia żydowskiego). Blisko połowa Polaków – „peperowców” bo aż 30 mieszkała na terenie gminy Hajnówka. W gminie Orla żaden Polak nie należał do PPR-u, natomiast pozostałych 25 było Białorusinami. W gminie Kleszczele była największa liczbowo organizacja PPR. Liczyła 42 osoby, w tym 37 Białorusinów i 5 Polaków. Wykaz ten nie obejmuje takich gmin jak Brańsk i Wyszki, co wskazuje, że w gminach tych nie było żadnych osób należących do tej partii. Gminy te były w większości zamieszkałe przez osoby o polskim pochodzeniu Według stanu organizacyjnego na dzień r. ilość członków PPR wzrosła i należało do tej partii 84 Polaków i 463 Białorusinów. W toku przeprowadzonego śledztwa zapoznano się też z materiałami zgromadzonymi w Ośrodku „Karta” w Warszawie. W szczególności zapoznano się z przechowywanymi maszynopisami spisanymi z nagrań kilkudziesięciu rozmów przeprowadzonych przez Jerzego Kułaka w latach 90 – tych dwudziestego wieku z członkami organizacji NZW na terenie Białostocczyzny oraz odsłuchano część kaset, na których zarejestrowano przeprowadzone wywiady. W wypowiedziach kilku osób ujawniono fragmenty dotyczące przedmiotu śledztwa. Wiadomości zawartych w takich relacjach nie sposób pominąć, aczkolwiek ich wartość procesowa budzić może zastrzeżenia, przede wszystkim z uwagi na fakt, że materiał ten został uzyskany od tych osób na inne potrzeby niż śledztwo i nie przez organ ścigania czy wymiaru sprawiedliwości. Fakt, że materiały w postaci relacji zostały zgromadzone w sposób nieprocesowy skutkuje, iż nie można tylko i wyłącznie na ich podstawie wyciągać konsekwencji prawnych wobec osób występujących w takich relacjach. Nagrania tych rozmów mogą natomiast wzbogacać wiedzę o wydarzeniach. Stanowiły też podstawę do dalszych dodatkowych działań zmierzających do weryfikacji zawartych tam informacji. W wyniku poszukiwań archiwalnych w Oddziałowym Biurze Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN w Białymstoku odszukano sporządzone w latach 80 – tych ubiegłego wieku przez organy bezpieczeństwa PRL na podstawie innych archiwaliów opracowania dotyczącego działalności NZW, a w szczególności III (3) Brygady NZW PAS dowodzonej przez R. Rajsa, „Burego”. Opracowanie takie oznaczone jako „Charakterystyki” stanowią duży zbiór dokumentów, z których zdjęto klauzulę tajności. Pozwoliło to na jawne wykorzystanie ich na potrzeby śledztwa. W materiałach tych zawarto nie tylko dość szczegółowy i dokładny opis działalności oddziału „Burego”, ale też na podstawie znajdujących się tam „kwestionariuszy” uzyskano informacje o osobach, które w różnym okresie były związane z tym oddziałem. Zawarte tam dane osobowe zostały wykorzystane przy poszukiwaniu spośród nich świadków. W przypadku ustalenia ich aktualnego adresu były podejmowane próby ich przesłuchania. Prezentując powyżej zgromadzone dowody nie sposób nie zauważyć, że części wątków, zdarzeń jak i pewnych okoliczności nie można wyjaśnić i ustalić obiektywnego przebiegu wydarzeń lub przyjąć jednoznacznej wersji. Przyczyną tego stanu rzeczy jest upływ czasu, skutkujący niemożnością przesłuchania świadków lub też zatarcie śladów w pamięci niektórych z nich. Sytuacji nie poprawia analiza dokumentów archiwalnych, gdyż w odniesieniu do niektórych faktów brak ich potwierdzenia w archiwaliach w ogóle lub brak stosownych informacji w takich dokumentach. W przypadku wielu dokumentów, które uzyskano, to zawierają one przekłamania lub nieprawdę. Odnośnie zeznań przesłuchanych w sprawie osób ,to część świadków swoje relacje opiera na tym co słyszała. W świetle wszystkich dowodów zgromadzonych w sprawie, w szczególności dokumentów archiwalnych nie można mieć wątpliwości, że to oddział 3 Brygady NZW dowodzonej przez R. Rajsa, „Burego” był uczestnikiem wydarzeń rozpoznawanych w niniejszym śledztwie. Dla oceny prawno – karnej tych wydarzeń niezbędne jest podjęcie próby ustalenia motywu lub motywów (pobudek) z jakich działał, czy też działali sprawcy. Przez motyw (pobudkę) winniśmy rozumieć proces myślowy, który wytworzył się w psychice sprawcy, a który determinuje jego działanie. Pozwala to zazwyczaj na określenie celu jaki sprawca zamierzał osiągnąć. Należy podkreślić, że motyw, czy motywy działania sprawcy nie muszą być zgodne z rzeczywistością, a jednak może to doprowadzić do podjęcia określonych czynności. Z kolei , bardzo często sprawca może błędnie oceniać okoliczności lub wyciągać z określonych faktów błędne wnioski, a jednak będąc przekonany o ich słuszności decyduje się na realizację zamierzenia. Inaczej mówiąc jego czyny bardzo często determinują pobudki, które są nieprawdziwe, bezzasadne. Odnosząc powyższe rozważania do niniejszej sprawy można przykładowo wskazać, iż uznanie, że mieszkańcy pacyfikowanych wsi byli zaangażowani politycznie po stronie władz komunistycznych, bez względu na to, czy tak było w rzeczywistości, doprowadziło do powstania w psychice członków oddziału usprawiedliwienia swoich działań, jako sposobu niszczenia przeciwników politycznych. Nie sposób w oparciu o wyniki śledztwa nie podjąć próby udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy pobudki działania - motywy, które doprowadziły do tych dramatycznych wydarzeń odpowiadały obiektywnemu stanowi rzeczy. Na podstawie materiału aktowego należy wyszczególnić kilka najczęściej powtarzanych przyczyn. Pokrzywdzeni najczęściej tłumaczyli nienawiścią polskich organizacji niepodległościowych do zamieszkujących te tereny osób wyznania prawosławnego i narodowości białoruskiej oraz dążeniem do zmuszenia tej ludności do wyjazdu z Polski. Przez drugą stronę uznawano miejscową ludność za białoruską i nieprzychylnie nastawioną do oddziałów niepodległościowych, zarzucając jej współpracę z rządem komunistycznym i ZSRR, twierdząc, że polskie oddziały były ostrzeliwane. Wskazywano, że w ten sposób dokonano odwetu, zemsty za zabójstwa żołnierzy polskich we wrześniu 1939 r. Tłumaczono to również chęcią zmuszenia wyznawców prawosławia do opuszczenia Polski. W odniesieniu do zastrzelenia furmanów należy też dodatkowo wymienić przytaczane jako usprawiedliwienie tego czynu, likwidację współpracowników komunistycznych i świadków działalności oddziału, jego organizacji i kontaktów konspiracyjnych. Do innych czynników, które w niniejszym śledztwie były brane pod uwagę, a które w ostatecznej ocenie nie mogły mieć większego wpływu na popełnienie tych czynów można wymienić działanie w celu aprowizacyjnym przez innych określane jako motyw rabunkowy. Przed przeanalizowaniem wskazanych okoliczności rozumianych jako motywy działania niezbędne jest ostateczne, rozpatrzenie sprawy kto ponosi odpowiedzialność za te zdarzenia. Pomimo, że na podstawie zgromadzonych dowodów nie ma podstaw do kwestionowania związku Romualda Rajsa, „Burego” i jego oddziału z wydarzeniami, jakie miały miejsce w styczniu - lutym 1946 r. należy wziąć pod uwagę, czy tylko „Bury” ponosi i powinien ponosić wyłącznie odpowiedzialność za to co się stało. W szczególności należy zastanowić się zatem, czy dowodzący oddziałem kpt „Bury” wydając rozkazy dokonania tych czynów które są przedmiotem śledztwa; 1. działał z własnej inicjatywy to znaczy całkowicie samodzielnie podjął wszystkie decyzje, które doprowadziły do pacyfikacji wsi i rozstrzelania furmanów, czy też, 2. działał z rozkazów komendy okręgu NZW (na możliwość takiej wersji wskazuje m. in. rozkaz o pacyfikacji powiatu „Burza” z dn. r. oraz wcześniejsze kontakty „Burego” i „Lisa” . W sprawie rozważano też tezę, jednak nie znaleziono żadnych dowodów na jej potwierdzenie, o zamierzonym działaniu ówczesnych władz komunistycznych poprzez sprowokowanie wydarzeń. Przypomnieć należy fakty, sugerujące taką możliwość, jak zgromadzenie znacznej liczby furmanek na trasie rajdu 3 brygady, czy zaprzestanie pościgu przez UB i wojsko tuż przed tymi wydarzeniami . Należało też założyć i ustosunkować się do wersji, iż zdarzenia między 29 stycznia, a 2 lutego 1946 r. mogły być następstwem rozkazów zastępcy, bądź niższych dowódców lub nawet samorzutnych akcji pododdziałów „Burego” podejmowanych bez jego wiedzy. To ostatnie założenie było sugerowane głównie przez R. Rajsa w jego wyjaśnieniach w przeprowadzonym postępowaniu karnym. Ta wersja wydarzeń w świetle zeznań członków oddziału absolutnie nie znajduje uzasadnienia. Członkowie oddziału stwierdzają stanowczo, że w oddziale była wyjątkowa, surowa dyscyplina. To, że R. Rajs mógł działać z rozkazu komendanta okręgu nakazującego mu pacyfikację terenów powiatów bielsko-podlaskiego, poza jego wyjaśnieniami i zaprzeczeniem wydania takiego polecenia przez komendanta Floriana Lewickiego „Lisa”, brak jest innych dowodów w sposób jednoznaczny rozstrzygających tę kwestię. Możliwość wydania takiego polecenia uprawdopodabnia natomiast wcześniejszy rozkaz komendanta „Lisa” („Kotwicza”), którego wykonanie zostało wstrzymane przez „Burego”. Rozkaz o pacyfikacji mógł zostać ponowiony przez komendanta podczas odprawy – narady bezpośrednio przed rajdem 3 Brygady w grudniu 1945 r. Można w tym miejscu zastanowić się, czy „Lis” używając pojęcia pacyfikacja rozumiał pod tym pojęciem to samo co R. Rajs i chciał aby przebiegała ona w sposób zrealizowany przez „Burego”. Przyjmując natomiast za wiarygodną wypowiedź Jerzego Karwowskiego, ps. „Newada” – członka obstawy „Grota” (zastępcy „Lisa”) o panującym wzburzeniu w komendzie okręgu „Chrobry” po wydarzeniach w lutym 1946 r. na terenie powiatu bielsko-podlaskiego i chęci osądzenia za taką samowolę „Burego”, to nie można przyjąć, że działał on według rozkazów przełożonych. Niestety i w tej sprawie brak jest dokumentów archiwalnych wyrażających oficjalne stanowisko białostockiego dowództwa NZW. Co do twierdzenia R. Rajsa o przeprowadzeniu pacyfikacji wskutek wydanego mu rozkazu przez komendanta okręgu, to należy do tego podejść z dużą dozą krytycyzmu i to nie tylko dlatego, że w ten sposób zmniejszał ciężar swojej odpowiedzialności za czyny, które mu zarzucano. Można natomiast założyć, że rozkaz komendanta „Kotwicza” o pacyfikacji nawet jeżeli nie został ponownie sformułowany, to najpewniej stanowił inspirację dla działań „Burego”. Do ostatecznego wskazania osób odpowiedzialnych za to co się stało niezbędne jest przeanalizowanie składanych przez R. Rajsa wyjaśnień podczas prowadzonego przeciwko niemu postępowania karnego. W szczególności porównując dokonywane w nich w miarę upływu czasu zmiany, możemy zauważyć, iż początkowo, gdy „Rekin” nie był aresztowany, to R. Rajs przerzucał wyłącznie na niego cały ciężar odpowiedzialności za rozstrzeliwanie furmanów i palenie wsi. W przypadku przyjęcia tych twierdzeń R. Rajsa za wiarygodne należałoby uznać, iż nie powinien ponosić on odpowiedzialności. W późniejszym okresie śledztwa, niewątpliwe na skutek uzyskania wiedzy o tym, że w sprawie występuje również jego zastępca Kazimierz Chmielewski to R. Rajs ujawnił rolę komendanta „Lisa ”, który miał wydać rozkaz pacyfikacji wsi. Jak wynika z zaprezentowanych powyżej dowodów R. Rajs wiedział, iż „Lis” został skazany na karę śmierci i nie żyje. Tym samym zdawał sobie sprawę, że kierownicze sprawstwo „Lisa” („Kotwicza”) nie będzie mogło zostać zakwestionowane przez niego. Jest to zasadnicza okoliczność, potwierdzająca tezę, że R. Rajs nie działał z żadnego rozkazu. Również sposób zorganizowania i przebieg akcji pacyfikacyjnych ustalony na podstawie zgromadzonych dowodów nie budzi wątpliwości, kto wydał rozkazy do bezpośredniego działania, pomimo iż ostateczna wersja R. Rajsa prezentowana przed Wojskowym Sądem Rejonowym odnośnie pacyfikacji wsi sprowadzała się do tego, że Zaleszany i Wólkę Wygonowską spacyfikowano za wrogie nastawienie do oddziału, a pozostałe miejscowości z rozkazu dowództwa. Wymieniony nie zmienił swojego stanowiska odnośnie bezpośredniego sprawstwa rozstrzelania furmanów, utrzymując, że uczynił to „Modrzew”, który później zginął. Konsekwentnie twierdził, że z przeprowadzoną przez „Modrzewia” egzekucją nie miał nic wspólnego. W świetle jednak pozostałych dowodów zeznań osób przesłuchanych przez funkcjonariuszy ówczesnego UB należy jednak zgodzić się, że to właśnie najprawdopodobniej „Modrzew” z członkami swojej drużyny rozstrzelał tych mężczyzn, ale bez wątpienia uczynił to na rozkaz „Burego”. Dodać należy, że w wyjaśnieniach „Burego” widzimy nie tylko zmiany w ich treści w zależności od rozwoju prowadzonego przez UB śledztwa, co podważa ich prawdziwość, ale też występują poważne, trudne do wytłumaczenia w sposób logiczny, niekonsekwencje. Brak jednoznacznego i logicznego wytłumaczenia sugeruje, że podjęta przez R. Rajsa decyzja była nieprzemyślana, a podjęta pod wpływem chwili. To z kolei prowadzi do wniosku, że czynnikiem decydującym o tym co się stało największy wpływ miał impulsywny charakter dowódcy R. Rajsa, a nie jego racjonalne działanie (w tym na podstawie rozkazu wyższego dowódcy). Nie zmienia to jednak ostatecznej wymowy tych zdarzeń, a jedynie nakazuje ocenić je nie tylko z punktu widzenia, dlaczego do tego doszło, ale przede wszystkim z punktu widzenia skutków i metody działania. W sytuacji bowiem, gdy brak jest ściśle określonego motywu, jak i ściśle określonego celu to ostateczna wymowa tych zdarzeń winna zostać oceniona niezależnie od poglądów strony sprawczej ze szczególnym zwróceniem uwagi na skutki czynu. Pomimo tego należało rozpoznać również wszystkie możliwe motywy działania. W sprawie tej najostrzej rysuje się motyw, który można określić jako narodowościowo-religijny, z uwagi na wyznanie ofiar i przypisywanie im białoruskiego pochodzenia. Osoby, które zostały pokrzywdzone zdarzeniami będącymi przedmiotem śledztwa były wyznania prawosławnego, a jak już podano było to wtedy tożsame z ówczesnym określeniem ich narodowości jako białoruskiej. Znamienne są tutaj zeznania świadka Walentyny D. ze Szpak, która podała, że powodem spalenia wsi było to, że „traktowano nas jako Białorusinów i gdy była w Wyszkach lub innych katolickich wsiach to wielokrotnie pytano ją kiedy pojadą do Rosji ja im odpowiadałam , że nie pochodzę z Rosji” Należy podjąć próbę wytłumaczenia dlaczego Białorusinów, czy też wyznawców prawosławia „Bury” i jego żołnierze traktowali wrogo. Bez wątpienia nie wynikało to tylko z samego faktu odrębności wyznaniowej, czy też narodowościowej. Niewątpliwie w ramach tego śledztwa nie sposób szczegółowo przeanalizować podłoża powstania antagonizmu między Białorusinami, a Polakami, czy też między katolikami a prawosławnymi, a jedynie wskazać na jego istnienie, a który to antagonizm miał wpływ na zaistnienie tych tragicznych zdarzeń. Należy natomiast wymienić tylko takie czynniki konfliktujące, które można ujawnić na podstawie dowodów zgromadzonych w śledztwie. Nie jest przy tym możliwe dokonanie pełnej oceny ich zasadności. Nie jest to również możliwe, gdyż sprowadzałoby się do podjęcia próby wskazania winnego, czy też winnych powstania nieporozumień, wrogości miedzy osobami o różnym wyznaniu czy narodowości. Wyszczególnienie ich stanowi jedynie wskazówki, które mogły determinować postępowanie R. Rajsa i aktywność niektórych jego żołnierzy. Jednym z takich powodów było twierdzenie, że mieszkańcy tych terenów o pochodzeniu białoruskim źle odnosili się do oddziałów partyzanckich. Drugim istotnym powodem dokonania tych czynów był motyw, który pozostaje w ścisłym związku z opisanym powyżej, a który należałoby określić jako polityczny lub dokładniej walki politycznej, polegający na traktowaniu ofiar za zwolenników i współpracowników ówczesnych władz komunistycznych i w ten sposób ich likwidację. Taką wersję wydarzeń prezentują niektórzy świadkowie. Mieszkaniec Puchał Starych Antoni B., który zeznał, że „na wsi ludzie mówili, że ci których rozstrzelano w Puchałach Starych, to byli konfidenci i dowódca „Bury” oddziału wybrał tych konfidentów pod pozorem, aby na furach wozili jego oddział, a potem ich zlikwidował”. Nie tylko na podstawie zeznań świadków nie jest możliwe przyjęcie aby rozstrzelani koło Puchał w jakikolwiek sposób byli zaangażowani politycznie. Znamienne są zeznania siostry Grzegorza Ławrynowicza, która w następujący sposób określiła ówczesnych mieszkańców Pasiecznik; „Była to prosta wieś i nikt nie sprzyjał ani komunistom, ani sowietom. Po prostu każdy chciał tutaj spokojnie żyć.” Nie odszukano żadnych danych w zasobach archiwalnych, że zamordowani furmani byli współpracownikami organów bezpieczeństwa. Ustalone w śledztwie okoliczności zatrzymania furmanów w Łozicach nie dają najmniejszych podstaw do przyjęcia, że „Bury” i jego żołnierze kierowali się jakimiś specjalnymi kryteriami, w najmniejszym nawet stopniu sugerującymi, iż wybór spośród osób, które przyjechały 28 stycznia 1946 r. do Łozic był wcześniej przygotowany lub zaplanowany. Nic nie wskazuje na to, że w Łozicach wybierano z góry upatrzone osoby, bowiem przy wyborze kierowano się tylko takimi kryteriami jak dobry koń, czy dobry wóz i to decydowało o tym, kto pojedzie z oddziałem. Nie można zapomnieć, że ani „Bury”, ani nikt inny z osób przesłuchanych w tamtym okresie nie wspomniał, że koło Puchał zlikwidowano agentów lub współpracowników UB czy NKWD. Dopiero później pojawiła się taka wersja jako poszukiwanie usprawiedliwienia tego masowego zabójstwa. Również przeprowadzone czynności nie dają podstaw do uznania, iż w rzeczywistości mieszkańcy pacyfikowanych wsi szczególnie sprzyjali stronie władzy ludowej. Aczkolwiek tak jak w każdej społeczności mogły być i niewątpliwie były osoby popierające nową władzę, co jednak w żadnym wypadku nie uprawnia do uznania całej społeczności za politycznie wrogo nastawioną do organizacji NZW. Takiej przyczyny wydarzeń pomimo, iż nie można jej wykluczyć jako pobudki inicjującej działanie sprawcze, to absolutnie nie można uznać za odpowiadającą prawdzie. Nie sposób podejrzewać dzieci i starców, którzy zginęli przy pacyfikacji o współpracę z komunistami. Należy zatem uznać, że przyjęcie tezy o sprzyjaniu komunistom znajdowało tylko oparcie w ogólnym i upowszechnionym wówczas stereotypie, iż osoby deklarujące swoją narodowość jako białoruską mają przekonania komunistyczne, częściej w odróżnieniu od Polaków zapisują się do PPR i pełnią służbę w organach bezpieczeństwa. Takie rozumowanie funkcjonowało bez wątpienia u „Burego” i jego żołnierzy i przyczyniło się do podjęcia i wykonania zbrodniczych zamiarów. Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że takie rozumowanie i traktowanie miejscowej ludności rodziło wrogość do oddziałów leśnych i zwiększało grono sympatyków, a nawet działaczy komunistycznych. Od wrogości należy przy tym odróżnić niechęć mieszkańców do polskich oddziałów partyzanckich. Wynikała ona nie tylko z poczucia odrębności narodowej, czy religijnej, ale przede wszystkim z obcości walki niepodległościowej oraz nie uświadomienie dążeń polskich organizacji konspiracyjnych. Było to główną przyczyną obojętnego stosunku do oddziałów leśnych, który niejednokrotnie przekształcał się w nieprzychylność, spowodowaną m. in. koniecznością przekazywania pożywienia i znoszenia innych uciążliwości związanych z pobytem oddziałów. Nie sposób też zapomnieć, że obok oddziałów partyzanckich działały uzbrojone grupy, trudniące się rabunkiem, które często podszywały się pod organizacje niepodległościowe, a w takiej sytuacji można zrozumieć, dlaczego miejscowej ludności oddziały partyzanckie, bez względu na to, czy wywodziły się z AK, AL, NSZ bądź NZW kojarzyły się z bandami. Niewątpliwie obojętność ludności białoruskiej najczęściej była odbierana przez partyzantów jako wrogość. W tym miejscu należy wskazać na przyczynę związaną z likwidacją świadków działalności oddziału. Przykładowo w zeznaniach Józefa Puławskiego, ps. „Gołąb” złożonych podczas rozprawy p-ko K. Borkowskiemu podał on iż „po spaleniu dwóch pierwszych wiosek, aby zatrzeć za sobą ślady „ Bury” kazał zastrzelić tych wszystkich furmanów. Furmani zostali zastrzeleni przez ps. „Modrzewia” i jego drużynę” . Podobnie zeznał obecnie przesłuchany Józef Z, wówczas mieszkaniec Puchał: „ktoś we wsi mówił, że zabito furmanów dlatego, że gdyby ich puszczono, to oni wydaliby władzom bezpieczeństwa partyzantów”. Przeczyć temu może okoliczność, że inni furmani zatrzymani wcześniej jak również, którzy w późniejszym okresie podwozili żołnierzy „Burego” zostali puszczeni wolno. Nie można jednak nie zauważyć, iż furmani zatrzymani w Łozicach wyjątkowo długo towarzyszyli oddziałowi (próba ich zmiany nie została przeprowadzona ani w Zaleszanach, ani też w Krasnej Wsi) oraz byli oni świadkami wyjątkowych wydarzeń takich jak atak na Hajnówkę, spalenie Zaleszan i Wólki Wygonowskiej, a więc też czynów dokonanych wobec ludności cywilnej o takim samym pochodzeniu i wyznaniu. Z uwagi na powyższe nie sposób kategorycznie wykluczyć, że taki zbieg wydarzeń mógł mieć wpływ na podjęcie decyzji o rozstrzelaniu tych spośród nich, których uważano za Białorusinów. W zeznaniach przejawia się jako usprawiedliwienie spalenia wsi motyw zemsty – odwetu. W przypadku Zaleszan podawano, iż było to „wyrównanie rachunków” za zabicie polskich żołnierzy we wrześniu 1939 r. Lucjan D dowiedział się, że zarówno „Bury” jak i inni wielokrotnie przeprowadzali rozpoznania używając radzieckich mundurów. „Między innymi w Zaleszanach, rozmawiali z osobami pochodzenia białoruskiego, którzy pochwalili się, że we wrześniu 1939 r. rozbroili i zamordowali 3 żołnierzy polskich. W ten sposób chcieli pokazać swoją nienawiść do Polski, a przychylny stosunek do Sowietów. Zdaniem tego świadka to spowodowało, że Bury „wymierzył sprawiedliwość”. Nadmienić należy, że w toku przesłuchań świadków spośród mieszkańców Zaleszan zaprzeczali oni, aby fakt zabójstwa polskich żołnierzy miał miejsce. Według zeznań świadka Aleksandra D. to nieżyjący obecnie mieszkaniec Zaleszan - Stefan Barszczewski rozpuścił taką plotkę z powodu nieporozumień z innymi mieszkańcami. W tym fragmencie należy stwierdzić, że jeżeli mamy traktować R. Rajsa i członków jego oddziału jako żołnierzy, to nie byli oni uprawnieni do wymierzania za to sprawiedliwości. W materiale dowodowym pojawia się też tłumaczenie postępowania R. Rajsa jako odpowiedzi za ostrzelanie oddziału przez miejscową ludność. Nie ustalono bliższych danych potwierdzających taki fakt. Stwierdzić jednoznacznie należy, iż ostrzelanie oddziału „Burego” przez mieszkańców nie mogło w tym czasie mieć miejsca w Zaleszanach, a jedynie w Zaniach, Szpakach lub Końcowiźnie. Usprawiedliwienie działania odwetowego, przy wcześniej zaplanowanym spaleniu tych wsi i ich mieszkańców, twierdzeniem o uprzednim ostrzelaniu oddziału jest całkowicie nielogiczne. Bez wątpienia pododdziałom w toku tej zaplanowanej operacji zostały wcześniej wyznaczone ściśle określone zadania i były przygotowały się do niej. Trudno zatem sobie wyobrazić, aby doszło w takiej sytuacji do wyprzedzającego ataku na wojsko „Burego”. Natomiast jeżeli przy samej akcji polegającej na ataku na mieszkańców nawet, o ile doszło do ostrzelania napastników, to trudno mieć pretensje, że bronili się, tym bardziej, że broniący się nie mogli mieć pewności, kto ich atakuje, czy są to oddziały leśne, czy też stawiają opór wojskom rządowym, żołnierzom radzieckim, czy też zwykłym bandytom. Nie można też wykluczyć, że mogło dojść do przypadkowej wymiany ognia między pododdziałami 3 Brygady. Pamiętać należy, że Zanie zostały otoczone z różnych stron, po zmroku, a do samej wsi skierowała się tylko część partyzantów. Reasumując brak konkretnych danych o uprzednim ostrzelaniu oddziału, a w szczególności kiedy to nastąpiło oraz w której wsi i innych wskazań, uniemożliwia podjęcie działań zmierzających na dokonanie bliższych ustaleń o takiej przyczynie agresji wobec mieszkańców. Na podjęcie decyzji o dokonaniu tych czynów mogły też mieć wpływ i indywidualne osoby, w szczególności mieszkańcy pobliskich wsi o polskim pochodzeniu, należący do organizacji NZW. Być może to niektórzy spośród nich przekazali różne informacje, niekoniecznie prawdziwe, które wywarły wpływ na dowódcę R. Rajsa lub innych członków oddziału. Znamienne w tej kwestii są słowa „Burego”, który mówił, iż dowiedział się jacy niedobrzy ludzie zamieszkują te tereny. Zacytować też należy zeznania Antoniego Cylwika złożone w sprawie karnej R. Rajsa. „Przed dokonanym napadem na Hajnówkę w styczniu 1946 r. gdy przebywaliśmy z całym oddziałem w lesie w powiecie Bielsk Podlaski, nazwy miejscowości nie przypominam, możliwe, że była to miejscowość Wyszki, donieśli wówczas mieszkańcy, nazwisk nie znam, iż wielu jest dla Polaków niedobrych.” Z kontekstu zeznania nie można mieć złudzeń, że A. Cylwikowi chodziło, iż osobami niedobrymi dla Polaków, była miejscowa ludności pochodzenia białoruskiego. Nie można przy tym wykluczyć, że w ten sposób informatorzy mogli uregulować swoje pretensje, zatargi lub rozładować nabrzmiałe konflikty. Przebieg wydarzeń w pacyfikowanych wioskach wskazuje, że członkowie oddziału posiadali rozeznanie, co do niektórych mieszkańców pacyfikowanych wsi, w szczególności ich narodowości, wyznania, poglądów. W przypadku zabójstw dokonanych w Szpakach doszło do pozbawienia życia określonych osób. Okoliczności towarzyszące niektórym zabójstwom w Szpakach wskazują, że mężczyźni tam zabici zginęli nieprzypadkowo. To orientowanie się „Burego” wskazuje, że posiadał on odpowiednie rozpoznanie. Stosowną wiedzę mogli mu przekazać zarówno członkowie miejscowej siatki NZW. Mogły też uczynić to osoby pochodzące z sąsiednich terenów, które w czasie pacyfikacji były wśród członków 3 Brygady Wileńskiej NZW. Ich tożsamość jednak obecnie w żaden bliższy sposób nie została ustalona. Powyższe również dodatkowo zmusza do zwrócenia uwagi na osobę R. Rajsa i jego cechy charakteru, gdyż bez wątpienia to one miały bezpośredni wpływ na to co się stało. W czasach, w których przyszło mu dowodzić swoim oddziałem partyzanckim bez wątpienia musiał on być osobą bezwzględną i to nie tylko wobec wrogów, ale też i względem podwładnych i innych osób, w tym wobec ludności cywilnej w celu wymuszenia posłuszeństwa. Jednak każda bezwzględność winna mieć swoje granice, nawet przy tak bezpardonowej walce jaką toczył R. Rajs. Odrzucając wszystkie pejoratywne określenia pojawiające się w tej sprawie odnośnie cech charakteru R. Rajsa, należy stwierdzić, że to właśnie one, a w szczególności impulsywność doprowadziła do tego co się stało. Analizując wszystkie motywy nie sposób rozstrzygać, które z nich miały większy, a które mniejszy wpływ na podjęcie przez niego decyzji o wydaniu rozkazów pozbawiania życia ludności cywilnej. Na pewno żadna z opisanych przyczyn nie dawała mu dostatecznych podstaw do rzeczywistego usprawiedliwienia tego co zrobił. I tylko od jego woli zależało aby nie doszło do tego co do chwili obecnej stanowi skazę na działalności organizacji walczących z narzuconym Polsce ustrojem totalitarnym. W konsekwencji rozważania jakie motywy miały decydujący wpływ, czy były one realne, to jest oparte na prawdziwych przesłankach nie może mieć zatem kluczowego znaczenia dla oceny prawno – karnej zdarzeń rozpoznawanych w tym śledztwie. Wynika to przede wszystkim z wewnętrznego przekonania osób reprezentujących określony światopogląd oraz patrzących na te wydarzenia z punktu widzenia sprawcy i ofiary. Poza tym nie sposób precyzyjnie określić, który z motywów w ostateczności miał decydujący wpływ na realizację podjętych działań. W tym stanie rzeczy okolicznościami rozstrzygającymi charakter prawno-karny tych zdarzeń będą inne czynniki, takie jak dobro przeciwko, któremu został skierowany atak i sposób działania. Przebieg wydarzeń podczas palenia wsi absolutnie nie pozwala na stwierdzenie, iż pozbawienie życia ich mieszkańców było niezamierzone. Metoda działania przy pacyfikacji wsi – podpalenie zabudowań z przebywającymi w nich ludźmi, zapędzenie ich do płonących domów, strzelanie do uciekających lub ratujących dobytek wskazuje na działanie w zamiarze bezpośrednim. Sprawcy swoje działania kierowali nie przeciwko indywidualnym osobom, lecz przeciwko określonym społecznościom wiejskim – grupom ludzkim, których łączyło pochodzenie i wyznanie. Rozstrzelanie furmanów również było zabójstwem zrealizowanym w zamiarze bezpośrednim. Miało na celu zlikwidowanie tych spośród nich, których uznano za Białorusinów. Wobec tego przyjąć należy, że rozpoznane czyny przestępne miały na celu likwidację członków grupy o takim samym pochodzeniu narodowo – religijnym. Można podjąć rozważania, ale tylko w odniesieniu do zabójstwa furmanów, czy podjęcie decyzji przez „Burego” o poświęceniu ich życia było działaniem w stanie wyższej konieczności zmierzającym do ochrony jego oddziału. W przypadku puszczonych wolno furmanów istniała bowiem możliwość uzyskania od nich przez organy bezpieczeństwa informacji, które mogłyby przyczynić się do zdekonspirowania oddziału. Istnieje tutaj jednak aż tak duża dysproporcja między samym zagrożeniem ( a tym bardziej jego realnością), a rodzajem dobra poświęcanego, że bez najmniejszych wątpliwości stan wyższej konieczności należy odrzucić jako usprawiedliwienie pozbawienia ich życia. Dokonane zabójstwa furmanów, jak i skierowane ataki przeciwko mieszkańcom wsi były wymierzone w osoby cywilne, które realnie nie stanowiły zagrożenia dla oddziału. Brak jest danych, że osoby, które straciły życie działały w strukturach państwa komunistycznego, a ich działanie było wymierzone w rozbicie tej organizacji podziemnej. Mówienie o ewentualnym zagrożeniu jest zatem twierdzeniem czysto hipotetycznym i nie pozwalało na podjęcie działań zmierzających do ich fizycznej eliminacji. Nie może zmienić takiego stanowiska przyjęcie tezy, że wydarzenia te miały miejsce w wyjątkowym okresie, w którym dla wielu życie ludzkie nie miało znaczenia, że okrucieństwa niedawno zakończonej wojny wypaczyły psychikę wielu ludzi. Nigdy nie może to jednak determinować lub usprawiedliwiać takich działań w świetle podstawowych, a zarazem nadrzędnych norm prawych, norm które za najważniejszy cel stawiają ochronę najważniejszego dobra jakim jest życie ludzkie. Spośród wszystkich wymienionych powyżej motywów, które determinowały działania „Burego” i części jego podwładnych, czynnikiem łączącym było skierowanie działania przeciwko określonej grupie osób, które łączyła więź oparta na wyznaniu prawosławnym i związanym z tym określaniu przynależności tej grupy osób do narodowości białoruskiej. Reasumując zabójstwa, i usiłowania zabójstwa tych osób należy rozpatrywać jako zmierzające do wyniszczenia części tej grupy narodowej i religijnej, a zatem należące do zbrodni ludobójstwa, wchodzących do kategorii zbrodni przeciwko ludzkości. Na podstawie wszystkich dowodów nie może być wątpliwości, że sprawcą kierowniczym - osobą wydającą rozkazy był R. Rajs, „Bury”, a wykonawcami część jego żołnierzy. Wielu z bezpośrednich sprawców poniosło bardzo surowe kary, i to bez względu na to, czy przypisano im udział w zdarzeniach będących przedmiotem tego śledztwa. Część osób skazanych została wymieniona powyżej. Tylko niektórzy potwierdzali udział w pacyfikacji wsi jak Kazimierz Borkowski, ps. „Wróbel” (skazany na karę śmierci i stracony), który stwierdził „...ja osobiście podpalałem niektóre zabudowania pośrodku wsi Zanie. Wówczas z ludności nikogo nie postrzeliłem, gdyż moje zadanie polegało na podpalaniu wsi” (k. 1312). Wielu z żołnierzy 3 Brygady NZW poniosło śmierć w toku walk, potyczek, czy też celowych akcji likwidacyjnych organów bezpieczeństwa. Niewątpliwie też tożsamości części z nich, wśród których mogli być aktywni wykonawcy rozkazu zabijania ludności cywilnej, nie ustaliły ówczesne organy bezpieczeństwa. Nie było to też możliwe obecnie. Istnieją też poważne trudności z odtworzeniem składu drużyn w 3 plutonach Brygady dowodzonej przez R. Rajsa. W dokumentach archiwalnych oraz różnych publikacjach naukowych jest niekiedy podawany inny skład poszczególnych plutonów. Przykładem może być tutaj pluton „Bitnego”, który podczas pacyfikacji Zań miał składać się z drużyn „Szczygła”, „Gołębia” i „Ładunka”. Natomiast z innych źródeł wynika, iż dowódcami drużyn byli też w tym plutonie „Głuszec”, „Modrzew” i „Tęcza”, natomiast wymieniony „Szczygieł” był w oddziale Burego dowódcą zwiadu konnego. Przytoczone okoliczności potwierdzają, iż w różnych okresach działania brygady były dokonywane zmiany i przesunięcia drużyn między plutonami. Ponadto również przydział żołnierzy do drużyn ulegał zmianom. Byli bowiem oni przydzieleni do pododdziałów dowodzonych przez różnych drużynowych. Skutkiem takich posunięć jest niemożność precyzyjnego i jednoznacznego wskazania, iż wymieniana osoba jako członek danej drużyny była nim akurat w określonym czasie. Odnosząc to przykładowo do członka drużyny „Modrzewia” nie sposób przyjąć jednoznacznie, iż dana osoba była pod jego dowództwem w dniu rozstrzelania furmanów koło Puchał Starych. W oparciu o przeprowadzone obecnie czynności śledcze należy stwierdzić, że nie można zindywidualizować pozostałych sprawców, którzy dopuścili się zbrodniczych czynów. Przede wszystkim żadna z osób pokrzywdzonych nie wskazuje na konkretną osobę jako sprawcę zabójstwa, podpalenia czy rabunku. Sam fakt przynależności w tym czasie do oddziału NZW dowodzonego przez R. Rajsa, ps. „Bury” nie pozwala na przyjęcie, że dana osoba dopuściła się zabójstwa lub też w sposób umyślny, to znaczy zgodny z jej zamiarami i wolą udzieliła pomocy w dokonaniu tego przestępstwa. Trzeba pamiętać, że członkowie oddziału wykonywali rozkazy. W przypadku wykonania przez nich zbrodniczego rozkazu należałoby każdorazowo podejmować próby ustalenia, czy konkretna osoba nie działała w stanie wyższej konieczności, związanym z ochroną swojego życia. Z uwagi bowiem na dyscyplinę w oddziale „Burego”, o której zeznawali świadkowie nie można mieć wątpliwości, że nieposłuszeństwo pozwalałoby dowódcy na dokonanie zabójstwa osoby odmawiającej wykonania rozkazu. Przykładowo można wskazać zeznania Antoniego M., który w tej kwestii zeznał , że „Bury” tylko za zaśnięcie na warcie chciał zastrzelić. Kierowanie zarzutów przeciwko wszystkim członkom oddziału „Burego” byłoby niezasadne również z uwagi na fakt, że dokonanie zbrodni nie było aprobowane przez część jego podwładnych, a nawet uznawane za złe i niepotrzebne. Z zeznań wynika, iż o ile pozwalały na to okoliczności, to byli oni tylko biernymi uczestnikami wydarzeń i zgodzić się należy ze słowami jednego z żołnierzy 3 Brygady, że: „nie ma na moich rękach niewinnej krwi ludzkiej”. Nie można też pominąć okoliczności, że niektórzy z nich przyczynili się do uratowania życia części mieszkańców Zaleszan, którym pozwolili na ucieczkę z płonącego domu. Bez wątpienia w przypadku wydania rozkazu strzelania do uciekających i dopilnowania jego wykonania niewielu mieszkańcom udałoby się wtedy ujść z życiem. Natomiast nie można mieć wątpliwości, że dopuścili się zbrodni ludobójstwa ci spośród członków oddziału, którzy bez bezpośredniego przymusu, mając możliwość nie popełnienia lub uniknięcia dokonania czynu swoim zachowaniem zrealizowali zbrodniczy akt. Przykładem takiego zachowania jest zastrzelenie w Zaniach Nadziei Antoniuk i usiłowanie zabójstwa Grzegorza Nikołajuka. Sprawcy tych zbrodni w żadnym wypadku nie musieli strzelać do tych bezbronnych mieszkańców, a dokonali tego z własnej inicjatywy. Nie kwestionując idei walki o niepodległość Polski prowadzonej przez organizacje sprzeciwiające się narzuconej władzy, do których należy zaliczyć Narodowe Zjednoczenie Wojskowe należy stanowczo stwierdzić, iż zabójstwa furmanów i pacyfikacje wsi w styczniu lutym 1946 r. nie można utożsamiać z walką o niepodległy byt państwa, gdyż nosi znamiona ludobójstwa. W żadnym też wypadku nie można tego co się zdarzyło, usprawiedliwiać walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. Wręcz przeciwnie akcje „Burego” przeprowadzone wobec mieszkańców podlaskich wsi, wspomagały komunistyczny aparat władzy i to przede wszystkim poprzez obniżenie prestiżu organizacji podziemnych, dostarczenie argumentów propagandowych o bandytyzmie oddziałów partyzanckich. Bez wątpienia też wspomagała realizację umowy rządowej o przesiedleniu z Polski osób pochodzenia białoruskiego. Co prawda można uznawać, że akcja przesiedleńcza realizowała hasło narodowe „Polski dla Polaków” ale w tym okresie sprzyjała bardziej dążeniom polskich i radzieckich komunistycznych organów państwowych. Działania pacyfikacyjne przeprowadzone przez „Burego” w żadnym wypadku nie sprzyjały poprawnie stosunków narodowych polsko – białoruskich i zrozumienia walki polskiego podziemia o niepodległość Polski. Przeciwnie tworzyły często nieprzejednanych wrogów lub też rodziły zwolenników dążeń oderwania Białostocczyzny od Polski. Żadna zatem okoliczność nie pozwala na uznanie tego co się stało za słuszne. Z tych też względów należało podjąć decyzję o umorzeniu śledztwa w sprawach określonych w sentencji przestępstw jako zbrodni przeciwko ludzkości i z przyczyn wskazanych na wstępie.
Twierdzą, że informacje o odjazdach pociągów na Warszawie Zachodniej i Wschodniej nie były zgodne z prawdą a w pociągach jest ogromny tłum. "Pociąg jedzie do wschodniej i tam trzeba się przesiąść aby dojechać do śródmieścia ale to horror bo pociągi do których się przesiadasz są bardzo zatłoczone to istny horror.
Jak przekazała sierż. sztab. Malwina Wlazło, w niedzielę po godzinie w miejscowości Dąbrowka Zabłotnia 33-letni mężczyzna wbiegł wprost pod nadjeżdżający pociąg Intercity relacji Kraków - Olsztyn. Na miejscu trwały czynności policji z udziałem prokuratora. - Jest obecna również straż pożarna. Postępowanie w tej sprawie będzie prowadzić Prokuratora Rejonowa Radom Zachód - przekazała Wlazło. Przed godziną 21:00 Karol Jakubowski z PKP PLK przekazał, że opóźnienia mają pociągi na linii między Radomiem a Warszawą i Krakowem. "To linia kolejowa nr 8: Warszawa - Radom, Kielce i Kraków" - wskazał. Według informacji zawartych na stronach kolei pociągi Intercity oraz Kolei Mazowieckich miały opóźnienia od około godziny do 224 minut. Źródło: pap
Zadania. 1. Departament Kolejnictwa (DTK) odpowiada za wykonywanie zadań w zakresie sektora transportu kolejowego oraz transportu intermodalnego. 2. Do zadań Departamentu należy w szczególności: określanie priorytetów narodowej polityki kolejowej oraz koncepcji rozwoju rynku przewozów kolejowych; opracowywanie i nadzór nad realizacją
Antek truciciel wzbudzał zaufanie siedzących w przedziale pasażerów. Łatwo nawiązywał rozmowę, był sympatyczny i uprzejmy. Wypatrywał dogodnego momentu, by niepostrzeżenie wlać do napoju silny środek nasenny. Najczęściej działał w nocnych pociągach, choć nie gardził także innymi miejscami. Kolejne wyroki sądowe i pobyty w więzieniu nie wpłynęły na zmianę jego postępowania. Wtorek, 23 czerwca 1992 roku, godzina Rześki, acz ciepły poranek. Na szczeciński dworzec kolejowy wjeżdża pociąg pospieszny relacji Przemyśl-Szczecin. To jedna z najdłuższych tras w kraju. Niektórzy podróżni mają za sobą szesnastogodzinną podróż z drugiego krańca Polski. Objuczeni bagażami opuszczają wagony i kierują się w stronę wyjścia do miasta. Kilka minut później do kilkunastu wagonów stojących przy peronie numer dwa wsiadło trzech manewrowych. Jeden z nich w środku składu, w wagonie drugiej klasy, znalazł dwóch mężczyzn w nienaturalnej pozycji. Pierwszy z nich siedział przy oknie z głową opuszczoną ku siedzeniu i chrapał, a właściwie charczał przez nos. Drugi leżał na podłodze między siedzeniami. – Znowu dwóch facetów się upiło i trzeba będzie ich obudzić – pomyślał w pierwszym momencie kolejarz. – Całe szczęcie, że chociaż nie zanieczyścili przedziału, bo musiałbym po nich sprzątać. Chwilę później próbował obydwu obudzić. Najpierw delikatnie puknął jednego i drugiego w ramię, później coraz mocniej szarpał ich za rękę. Nie reagowali. Obaj sprawiali wrażenie już nie tylko mocno zaspanych, a raczej nieprzytomnych. Manewrowy, nie mogąc dać sobie rady, porozumiał się przez radiotelefon z dyżurnym ruchu. – W składzie z Przemyśla jest dwóch mężczyzn – zameldował swoim przełożonym. – Nie mogę ich dobudzić, chyba bardzo mocno popili. Kim jest denat? Po kilku minutach w przedziale pojawia się umundurowany funkcjonariusz policji z komisariatu kolejowego Szczecin Główny. Ale i jemu nie udało się obudzić dwóch podróżnych. Nachylił się nad jednym i drugim, ale nie wyczuł od nich charakterystycznego zapachu alkoholu. Był trochę zdezorientowany tą sytuacją. Czyżby czymś się zatruli? Sprawdził tętno u obu mężczyzn, ale tylko u jednego dało się wyczuć słaby puls. Wezwany lekarz mógł tylko potwierdzić zgon jednego z nich. Drugi – na sygnale – został przewieziony karetką reanimacyjną do szpitala przy ulicy Arkońskiej, gdzie natychmiast umieszczono go na oddziale intensywnej opieki medycznej. Lekarze nie byli w stanie określić przyczyny zgonu pierwszego z mężczyzn. Ponieważ policja i prokurator podejrzewali popełnienie przestępstwa, wagon, w którym ich znaleziono został wyłączony ze składu i poddany dokładnym oględzinom. Nie znaleziono jednak nic, co rzuciłoby więcej światła na wydarzenia, które rozegrały się na trasie Przemyśl-Szczecin. Zmarłym okazał się Roman K. – 33-letni mieszkaniec Dolnego Śląska. Jak wynikało ze wstępnej analizy lekarskiej, zgon nastąpił najprawdopodobniej na 5-6 godzin przed ujawnieniem zwłok. Denat nie miał na ciele żadnych obrażeń, zaś sekcja zwłok nie pozwoliła na określenie bezpośredniej przyczyny śmierci. Być może był nią atak serca, być może zatrucie, być może jeszcze coś innego. Odpowiedzi na te pytania mogły dostarczyć dopiero badania histopatologiczne. Dla nas to prosta sprawa Początkowo szczecińska policja była przekonana, że to nieszczęśliwy wypadek, spowodowany konsumpcją nielegalnego alkoholu. Rzecznik prasowy policji, relacjonując dziennikarzom wydarzenia z ostatniej doby stwierdził: Nie wydarzyło się nic ciekawego, oprócz trupa w pociągu. Dla nas to prosta sprawa: najprawdopodobniej denat uraczył się jakimś trefnym alkoholem. Jednym z pierwszych kroków w tamtym śledztwie było przesłuchanie załogi pociągu, która jeszcze tego samego dnia wracała do Przemyśla. Zeznania składane przez kierownika pociągu i konduktorów nie wniosły żadnych nowych szczegółów. Bilety po raz ostatni sprawdzali przed Poznaniem i wtedy jeszcze niczego nie zauważyli. Najprawdopodobniej zatem obaj mężczyźni usnęli już po minięciu stolicy Wielkopolski. Pozostawało jedynie oczekiwanie na zeznania mężczyzny, który w stanie ciężkim został przewieziony do szczecińskiego szpitala. Lekarze początkowo określali jego stan jako średnio-ciężki (nie potrafili początkowo postawić diagnozy co dolega choremu, stąd może ta asekuracja), lecz na ich szczęście po dwóch dniach jedyny świadek tajemniczych wydarzeń mógł składać pierwsze zeznania. Tyle tylko… że początkowo role odwróciły się i to on zaczął wypytywać: dlaczego jest w szpitali? Co mu dolega? – W gruncie rzeczy to my też niewiele wiemy – wyjaśniali policjanci. – Jechał pan pociągiem z Przemyśla i zatruł się pan alkoholem zmieszanym z nieznaną nam substancją. Nie ustaliliśmy dokładnie jej składu, ale na pewno jest bardzo groźna dla zdrowia i życia i naprawdę to cud, że udało się pana uratować. Trudne pytania Policjanci zaczęli zadawać kolejne pytania… Co pamięta pan z wydarzeń tamtej nocy w pociągu? Kim pan jest? Czy ten drugi pasażer w pociągu to pana kolega? – Mieszkam pod Opolem, z zawodu jestem zaopatrzeniowcem w jednym z tamtejszych zakładów produkcyjnych. Trzy dni temu pobrałem w zakładzie kilkanaście milionów złotych (wartość przed denominacją), bo jechałem w delegację do Szczecina na targi branżowe, gdzie miałem dokonać niezbędnych zakupów na potrzeby mojej firmy. Na dworzec w Opolu przyjechałem późnym wieczorem swoim samochodem, który zaparkowałem na pobliskim parkingu. Jeszcze na dworcu poznałem mężczyznę z teczką w ręku, który, jak się od słowa do słowa okazało – czekał na ten sam pociąg co i ja. Z jego dalszej relacji wynikało, że obaj mężczyźni wsiedli do pociągu jadącego w kierunku Szczecina, razem też szukali pustego przedziału. Zanim pociąg ruszył ze stacji dosiadł się do nich trzeci mężczyzna i zaczęli ze sobą rozmawiać, jak to nieznajomi w podróży: o polityce, marnych zarobkach, problemach dnia codziennego. Wiele o tym ostatnim mógł powiedzieć szczególnie trzeci z mężczyzn. Przedstawił im się jako Antoni, powiedział, że jest ajentem jednego z wrocławskich hoteli. On też w pewnym momencie sięgnął do stojącej na półce podręcznej torby, wyciągnął z niej pół litra wódki i półtoralitrową butelkę z sokiem pomarańczowym, do połowy wypełniony napojem. – To co, panowie, napijemy się – zaproponował |Antek truciciel Obaj mężczyźni ochoczo skorzystali z okazji. Najpierw wypili po sto gram wódki nalanej do plastikowych kubeczków, którą zaraz popili sokiem pomarańczowym. Jedynie fundator nie skorzystał z popitki. – Wiecie, nie lubię mieszać wódki z czymś innym – tłumaczył się, chociaż tamci o nic go nie pytali. – Po kilkunastu minutach poczułem, jak nagle ogarnia mnie senność – relacjonował dalej wydarzenia z pociągu Roman K. oficerom szczecińskiej policji. – Zaskoczyło mnie, że sok pomarańczowy, którym poczęstował nas Antoni, był jakoś dziwnie gorzki, ale nie podejmowałem tego tematu. Czułem jak z minuty na minutę chce mi się coraz bardziej spać. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, były zarysy zakładów Cegielskiego, kiedy dojeżdżaliśmy do dworca w Poznaniu. Później zapadłem w sen i obudziłem się dopiero na sali reanimacyjnej szczecińskiego szpitala. Ten Antoni musiał chyba dosypać coś do alkoholu albo do soku. Zabrał mi wszystko: dokumenty, bagaże, pieniądze. A niech go… – Czy potrafiłby pan opisać jego wygląd? – Tylko tak ogólnie, Był na pewno po czterdziestce, średniego wzrostu, średnia budowa ciała. Na prawym policzku miał jakąś narośl, chyba dosyć charakterystyczną, bo kiedy weszliśmy do przedziału od razu zaproponował zgaszenie światła, a później zakrywał ją dłonią. Ubrany był jak wielu mężczyzn u nas: niebieskie dżinsowe spodnie, czarna skórzana kurtka i jakaś kolorowa koszula. To wszystko, co udało mi się zapamiętać Antek truciciel: To bardzo groźny przestępca Z zeznań składanych przez Romana K. i pierwszych ustaleń śledztwa wynikało, że w pociągu pojawił się bardzo groźny przestępca. Częstował współpasażerów trucizną, a następnie zabierał im bagaże. Było to wprawdzie pierwsze takie zdarzenie w Szczecińskiem, ale uzasadnione były obawy, że nie ostatnie… Truciciel z pociągu – „Antek” – bo tak nazywali go prowadzący śledztwo funkcjonariusze z Wydziału Operacyjno – Rozpoznawczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie – dał znowu o sobie znać już po trzech dniach… Kolejny denat z pociągu Dla Mirosława H., trudniącego się zabronioną obnośną sprzedażą piwa, 26 czerwca 1992 roku zaczął się wyjątkowo pechowo. I to bynajmniej nie z powodu konfrontacji ze stróżami prawa, którzy już kilka razy w przeszłości zatrzymali go na niezgodnej z prawem działalności. Kilka minut po siódmej rano wsiadł do pociągu na stacji Szczecin-Dąbie z kilkunastoma butelkami browaru. Przechodził właśnie przez kolejne wagony krzycząc „piwo, jasne piwo”, kiedy w jednym z przedziałów zastał dziwny widok. Jeden z pasażerów leżał na podłodze w kałuży krwi, drugi siedział bezwładnie oparty o róg przedziału. Próbował ich obudzić, ale próby te nie na wiele się zdały. Na wszelki wypadek powiadomił obsługę pociągu i tym razem, już w towarzystwie konduktora, zaczęli się razem zastanawiać, co dalej robić… Jeden z mężczyzn nie dawał żadnych oznak życia, drugi wprawdzie oddychał, ale nie sposób było nawiązać z nim żadnego kontaktu. Kiedy tylko dojechali do dworca Szczecin Główny natychmiast powiadomili dyżurnego ruchu o całej sytuacji… – Siedziałem rano w swoim gabinecie – wspomina jeden ze szczecińskich policjantów – kiedy zadzwonił komendant komisariatu kolejowego z informacją o dwóch pasażerach pociągu Brześć-Szczecin, których nie udało się dobudzić. Już go miałem ochotę objechać za głupie dowcipy, kiedy on przerwał mi w pół słowa, że to nie są żadne żarty i mówi jak najzupełniej poważnie. Dopiero co przecież odprowadziliśmy Romana K. na dworzec w drogę powrotną do domu, a tu – wiele na to wskazywało – mieliśmy kolejną ofiarę „”Antka-Truciciela”. Kolejny denat Krzysztof C., 40-letni mieszkaniec Kutna, już nie żył. Drugi pasażer, mieszkaniec dalekiej Kirgizji, był nieprzytomny i lekarze początkowo nie dawali mu zbyt wielu szans na przeżycie. Na szczęście dzięki ich determinacji udało się go uratować, zaś dwa dni później Kirgiz mógł składać pierwsze zeznania. Nie pamiętał dokładnie gdzie, ale na pewno było to już za Kutnem, bo tam wsiadł zmarły mężczyzna, do przedziału wszedł trzeci mężczyzna. Najpierw poprosił o zgaszenie światła, później zaczęli rozmowę. Trochę po polsku, trochę po rosyjsku i jakoś się dogadali. Później wydarzenia potoczyły się niemal jak w przypadku pierwszego kolejowego denata: wódka, sok pomarańczowy i bardzo szybki sen, w który zapadł Kirgiz. Obudził się dopiero w szczecińskim szpitalu. Zginęły bagaże, dokumenty, pieniądze. Cała Polska szuka bandyty Wiele wskazywało na to, że to również były ofiary bandyty, o którym policjanci mówili „Antek-truciciel”. Portret pamięciowy, sporządzony na podstawie zeznań Kirgiza pasował jak ulał do zeznań składanych kilkadziesiąt godzin wcześniej przez Romana J. I w jednym i w drugim przypadku, z opowieści poszkodowanych wyłaniał się obraz mężczyzny po czterdziestce, średniego wzrostu, nie wyróżniającego się żadnym ekstrawaganckim ubraniem, z charakterystyczną ciemną naroślą na prawym policzku. Wiadomość o tajemniczym trucicielu, grasującym w pociągach i uśmiercającym swoje ofiary, szybko przedostała się do opinii publicznej. Policja nie próbowała zresztą nic ukrywać, a wręcz przeciwnie – dla bezpieczeństwa podróżnych zawiadomiono prasę, radio i telewizję. Za pośrednictwem mediów zaapelowano do podróżnych o nieprzyjmowanie poczęstunków od obcych osób. Antek Truciciel działa w całej Polsce? Tymczasem do Szczecina zaczęły spływać informacje o podobnych wydarzeniach w innych regionach kraju. Tam również częstowano ofiary napojem z zawartością środków nasennych, po czym okradano je z bagaży. Jednak w tamtych przypadkach dawka trucizny była stosunkowo niewielka i obeszło się bez ofiar. Czyżby tam również grasował „Antek-Truciciel”? – zastanawiali się szczecińscy policjanci. Dzięki zeznaniom Romana K. i mieszkańca Kirgizji sporządzono portret pamięciowy poszukiwanego mężczyzny, podejrzewanego o dwa zabójstwa i dwa usiłowania. Portret ów powielony w setkach egzemplarzy rozdawano kolejarzom, kasjerkom, funkcjonariuszom Służby Ochrony Kolei; zawisł on niemal we wszystkich posterunkach kolejowych policji w Szczecińskiem i ościennych województwach. Jednocześnie drogą operacyjną przystąpiono to typowania konkretnych osób, które mogły być podejrzewane o popełnienie tych przestępstw. Było to o tyle trudne, że „Antek-Truciciel” działał w wyjątkowo wyrafinowany sposób. Z reguły wybierał przedziały, w których jechały dwie osoby. Łatwiej było pozyskać ich zaufanie, bo obecność drugiego pasażera usypiała czujność obu ofiar, które w pewnym momencie sięgały po wódkę i sok, którą częstował ich ten trzeci, poznany zaledwie kilkanaście minut wcześniej mężczyzna. Z rozmów, które przeprowadzał z nimi przestępca dokładnie orientował się dokąd jadą, na ile cenny jest ich bagaż osobisty. Duża dawka barbituranów, połączonych z alkoholem, którymi częstował swoje ofiary, była śmiertelną mieszanką. Czy jednak kradzież była głównym celem jego działania? Pojawiła się nawet hipoteza (niekiedy podczas śledztwa bierze się pod uwagę nawet najbardziej nieprawdopodobne przypuszczenia) jakoby kolejowym trucicielem kierowała przede wszystkim chęć zabijania z bliżej nieokreślonych powodów. Gdyby tak było, to być może kradzieży dokonywał tylko przy okazji albo dla zmylenia organów ścigania i skierowania śledztwa na niewłaściwy tor. Telefon z Jeleniej Góry W pierwszych dniach lipca 1992 roku do szczecińskiej policji nadeszła informacja z ówczesnej Komendy Wojewódzkiej Policji w Jeleniej Górze, że być może sprawcą zgonów pociągach może być 44-letni Józef B., mieszkaniec województwa częstochowskiego. W przeszłości był on karany za podobne przestępstwa, które na szczęście skończyły się mniej tragicznie, ponadto był bardzo podobny do mężczyzny z listu gończego. Jeleniogórska policja przekazała również do Szczecina uzyskaną drogą operacyjną informację, o aktualnym miejscu pobytu poszukiwanego – było to jedno z mieszkań w centrum Poznania. Józef B. nie stawiał żadnego oporu, kiedy kilkadziesiąt godzin później zatrzymano go kilkaset metrów od dworca PKP Poznań Główny. On oczywiście się do tego nie przyznał, ale najprawdopodobniej wyszukiwał tam swojej kolejnej ofiary. Miał przy sobie 100-gramową buteleczkę z roztworem chemikaliów, o takim samym składzie, jakie znaleziono w ciałach jego ofiar. Tego samego dnia przewieziono go do Szczecina, gdzie decyzją prokuratury został tymczasowo aresztowany pod zarzutem zabójstwa. Uśmiercanie podróżnych nie przyniosło mu wielkich zysków. Okradzionym Polakom zabrał po kilkaset złotych (wartość łupów po denominacji), Kirgizowi zginęła torba z dżinsami, dresem i kosmetykami oraz portfel, w którym miał trzydzieści dolarów. Jestem niewinny! Podejrzany podczas przesłuchania ani razu nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. I choć Mirosław K.. jak i obywatel Kirgizji bez wahania natychmiast wskazali na niego jako sprawcę otrucia, to jednak Józef B. cały czas przekonywał prokuratora, że jest niewinny i padł ofiarą pomówień ze strony nieznanych mu ludzi: – „Nie wiem, dlaczego oni mnie oskarżają, nie potrafię wyjaśnić wyników konfrontacji. To wszystko jest jakieś paranoiczne, jestem niewinny!” Śledztwo w tej sprawie nie było proste bowiem podejrzany konsekwentnie nie przyznawał się do zarzucanych mu czynów. Tymczasem dzięki publikacjom prasowym do komisariatów policji zaczęły się zgłaszać kolejne ofiary „Antka-Truciciela”. Udowodniono mu 26 zdarzeń, w czasie których częstował podróżujące po całej Polsce osoby trującą mieszanka. Zdaniem oskarżyciela, przygotowaną przez Józefa B. miksturę należało traktować jako „niebezpieczne narzędzie”, które mogło spowodować śmierć człowieka. Dla udowodnienia tej tezy przytoczył opinię biegłych, wedle której dwadzieścia cztery ofiary oskarżonego przeżyły tylko dzięki dużej odporności organizmu. Najczęściej działał w nocnych pociągach, choć nie gardził także innymi miejscami. Kolejne wyroki sądowe i pobyty w więzieniu nie wpłynęły na zmianę jego postępowania. Antek truciciel przed sądem Podczas rozprawy przed Sądem Okręgowym w Poznaniu Józef B. częściowo przyznał się do winy. – Moim zamiarem było jedynie okradanie podróżnych, nigdy nie miałem zamiaru nikogo uśmiercić – zapewniał poznańską Temidę i poprosił w ostatnim słowie o łagodny wymiar kary. Potwierdzeniem były ustalenia śledczych, z których wynikało, że kiedy dowiedział się o pierwszych śmiertelnych ofiarach swojej działalności, w aptece, w której kupował specyfiki, poprosił o coś łagodniejszego w działaniu! Również jego obrońca przekonywał sąd, że Józef B. nie zamierzał nikogo zabijać i prosił o łagodny wymiar kary dla swego klienta. Ponieważ prokuratorowi nie udało się udowodnić zamiaru zabójstwa, ostatecznie jego działanie zakwalifikowano jako wywoływanie choroby, skutkującej bezpośrednim zagrożeniem życia. W listopadzie 1996 roku poznańska Temida skazała go na 15 lat więzienia, 10 lat pozbawienia praw publicznych oraz 10 tysięcy złotych grzywny. Wymierzoną karę pozbawienia wolności odsiedział niemal w całości. Podczas pobytu w więzieniu nie sprawował się najlepiej, w efekcie czego nie było podstaw do warunkowego zwolnienia z więzienia po odsiedzeniu 2/3 wymierzonej mu kary. Ostatecznie wyszedł na wolność w listopadzie 2006 roku, na kilka miesięcy przed końcem kary… Antek truciciel: Takiej propozycji się nie odmawia W połowie kwietnia 2008 roku częstochowska policja otrzymała w odstępie dwóch dni zgłoszenia od dwójki mężczyzn, którzy zostali obrabowani przez nieznanego mężczyznę. I w jednym, i w drugim przypadku okoliczności zdarzenia były do siebie bliźniaczo podobne. Ofiary poznały przestępcę w jednym z przydworcowych pubów. Nieznajomy – na oko mężczyzna po sześćdziesiątce – po dłuższej pogawędce przy kufelku piwa, zaproponował coś mocniejszego do konsumpcji. Obu panom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i ochoczo skorzystali z nadarzającej się okazji darmowej wypitki. Jej efekty okazały się opłakane w skutkach. Pierwszy z poszkodowanych zasnął po przejściu kilkuset metrów na ławce w centrum miasta. Elegancko wyglądający mężczyzna w takim stanie na ulicznej ławce to trochę dziwny widok. Jeszcze dziwniejsze było to, że kilku przechodniom, którzy chcieli zapytać go o samopoczucie, nie udało się go obudzić. Podejrzewając, że mają do czynienia z poważniejszą chorobą, natychmiast powiadomili pogotowie i być może tylko to uratowało mu życie. Antek truciciel i policyjne skojarzenia Łupem rabusia w tym przypadku padło niespełna 350 złotych. Drugi z pokrzywdzonych niespodziewanie zasłabł w sklepie, w którym chciał kupić coś zimnego do picia. W tym przypadku wystarczyła pomoc lekarza na miejscu. Wprawdzie obyło się bez pobytu w szpitalu, jednak tym razem łupem rabusia padł portfel, w którym było kilka tysięcy euro. Dochodzeniowcy szybko skojarzyli sobie oba te zdarzenia z Józefem B., którego działalność pamiętali jeszcze z lat 90. Mało tego, kiedy otrzymali informację, że mężczyzna kilka miesięcy wcześniej – 17 listopada 2006 roku – opuścił zakład karny, nabrali podejrzeń, że powrócił on do dawnej, przestępczej działalności. Pokazali poszkodowanym jego zdjęcie, ci bez chwili zastanowienia wskazali na niego jako na mężczyznę, który poczęstował ich alkoholem. To nie mógł być przypadek! Wiozę lekarstwa dla brata Jak wykazało śledztwo, po wyjściu z więzienia znowu utrzymywał się z kolejowych rabunków. Pierwszą jego ofiarą była Irena K. jadąca samotnie wagonem pierwszej klasy z południa Polski do Warszawy. Poczuła się raźniej kiedy w Częstochowie do przedziału wszedł sympatyczny pan po sześćdziesiątce. Kiedy przedstawił się, że jest bratem słynnego śpiewaka operowego (w rzeczywistości nosił tylko takie same nazwisko) poczuła do niego odrobinę sympatii, nabrała do niego jeszcze większego szacunku, kiedy dowiedziała się, że wiezie choremu bratu drogie lekarstwa. Do stolicy dojechali przed piątą nad ranem… – Pokręcę się jeszcze trochę po dworcu, bo nie chcę od razu do niego jechać, żeby go nie budzić zbyt wcześnie – powiedział do nowo poznanej kobiety kiedy zbliżali się do celu podróży. – To może pojedziesz do mnie do domu, napijesz się herbaty po podróży – zaproponowała Irena K., która odczuwała wobec Józefa B. rodzaj długu wdzięczności, bo mężczyzna obiecał jej kilka darmowych biletów do loży w Teatrze Wielkim na koncerty jego rzekomego brata. Oszustowi nie trzeba było tego powtarzać, przecież na to tylko czekał. Zaproponował taksówkę, którą pojechali do jej mieszkania na Saskiej Kępie. Kiedy poszła na kilka minut do łazienki przemyć twarz i ręce po całonocnej podróży, ukradł jej portfel, w którym było półtora tysiąca złotych i naszyjnik z prawdziwych pereł. Antek-truciciel: modus operandi To był jeden z większych łupów „Antka-truciciela”. Od tamtej pory co kilka dni wsiadał do pociągu i polował na kolejne ofiary. Scenariusz był zawsze ten sam: typowanie ofiary, czekanie na moment kiedy udało się poczęstować delikwenta sokiem zmieszanym ze środkiem nasennym, wreszcie obrabowanie zasypiającej ofiary. Przedstawiał się jako oficer Wojska Polskiego lub policji, niekiedy jako brat znanego artysty, wreszcie jako marynarz wracający do rodzinnego domu po kilkumiesięcznym rejsie. Kiedy udało mu się uspić czujność potencjalnej ofiary, proponował toast „za znajomość i miłe towarzystwo”. Najmniejszy jego łup wyniósł 58 złotych, największy: cenny naszyjnik z pereł. Kradł pieniądze, telefony komórkowe, nesesery i portfele z dokumentami, po czym wysiadał na najbliższej stacji. Jego ofiarą stał się nawet oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, podróżujący nocnym pociągiem… Antek Truciciel – Wyroki Temidy Akt oskarżenia zarzucał Józefowi B. kradzieże, oszustwa, paserstwo, a także siedem rozbojów, spośród których kilka połączonych było ze spowodowaniem ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Wyrokiem Sądu Okręgowego w Częstochowie na początku maja 2009 roku, Józef B. skazany został na karę piętnastu lat więzienia. Oskarżony, wyraźnie zirytowany liczną obecnością dziennikarzy podczas ogłaszania wyroku, poprosił by zwolniono go z wysłuchania uzasadnienia: – Jestem niewinny, jestem tu niepotrzebny, po co mam tu przebywać – niemal wołał z ławy oskarżonych. – Przecież i tak dostanę uzasadnienie na piśmie. Niech cała Polska się dowie, jak się prowadzi w naszym kraju sprawy, jak prokurator nie pozwalał mi dojść do słowa, jak się unikało konfrontacji, która potwierdziłaby moją niewinność!” Zasądzony wyrok to maksymalna kara za przestępstwa, jakich ponownie dopuścił się Józef B. Częstochowska Temida nie znalazła dla niego żadnych okoliczności łagodzących: – Oskarżony jest sprawcą wyjątkowo niepoprawnym – stwierdził sędzia w uzasadnieniu wyroku skazującego. – Od 1973 roku kiedy zapadł przeciwko niemu pierwszy wyrok, tych skazań miał wiele, a jednak nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. W jego przypadku proces resocjalizacyjny nie przyniósł żadnego skutku. Jerzy Gajewski Imiona, pierwsze litery nazwisk i niektóre szczegóły zostały zmienione. Więcej ciekawych i intrygujących tematów kryminalnych znajdziesz w miesięczniku „Detektyw” i kwartalniku „Detektyw Wydanie Specjalne”. Zapraszamy do naszego esklepu TUTAJ Fot.
Antek Królikowski na mieście z nową wybranką. Przez długi czas tożsamość i wizerunek nowej wybranki Antka były skrupulatnie ukrywane ze względu na fakt, że niedawno rozstał się z żoną. Wydaje się jednak, że przeszłość jest już zamknięta, a obecna relacja na tyle stabilna, że aktor nie musi trzymać wszystkiego w tajemnicy.
ANTEK przez BOLESŁAWA PRUSA. WARSZAWA Druk M. Lewińskiego Marszałkowska № 141. 1899. Дозволено Цензурою, Варшава, 27 Октября 1898 года. Bolesław Prus. Wielki nasz powieściopisarz i znakomity feljetonista, Aleksander Głowacki, pisujący pod pseudonimem Bolesław Prus, urodził się w r. 1847, znajduje się w pełni sił męzkich i obdarzy jeszcze z pewnością literaturę naszą niejednem arcydziełem. Pisarz taki, to błogosławieństwo boskie dla narodu. Pożytek, który przynosi, obliczyć się nie da. Mężowie Prusowi podobni rodzą się rzadko. Skojarzyły się w nim potężne, żywe, zawsze czuwające uczucia obywatelskie, gorąca miłość kraju i bliźniego, odwaga z umysłem jasnym, spokojnym, przenikliwym z wielkim talentem. To też widział on więcej od innych i czuł więcej od innych, a talentem swoim skierował oczy narodu w inną stronę, niż dotychczas patrzano, nakazał myśleć o wielu rzeczach, na które dawniej nie zwracano uwagi. Prus uczył nas współczuć niedoli i pamiętać o potrzebach biednych braci, Prus nam wskazywał szeregi dziur niebezpiecznych w naszem życiu społecznem i mówił, jak je łatać należy, Prus powtarzał wielką prawdę, że przyszłość narodu zależy od jego własnej wartości wewnętrznej, od cnoty, wiedzy, pracy. Dzięki Prusowi jesteśmy i lepsi, i rozumniejsi i silniejsi. Cześć mu! — Antku, a jak ci tam będzie źle u obcych, wracaj do nas... Niech Cię Bóg błogosławi!... Antek urodził się we wsi, nad Wisłą. Wieś leżała w niewielkiej dolinie. Od północy otaczały ją wzgórza spadziste, porosłe sosnowym lasem, a od południa wzgórza garbate, zasypane leszczyną, tarniną i głogiem. Tam najgłośniej śpiewały ptaki i najczęściej chodziły wiejskie dzieci rwać orzechy, albo wybierać gniazda. Kiedyś stanął na środku wsi, zdawało ci się, że oba pasma gór biegną ku sobie, ażeby zetknąć się tam, gdzie zrana wstaje czerwone słońce. Ale było to złudzenie. Za wsią bowiem ciągnęła się między wzgórzami dolina, przecięta rzeczułką i przykryta zieloną łąką. Tam pasano bydlątka i tam cienkonogie bociany chodziły polować na żaby, kukające wieczorami. Od zachodu wieś miała tamę, za tamą Wisłę, a za Wisłą znowu wzgórza wapienne, nagie. Każdy chłopski dom, szarą słomą pokryty, miał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, z pomiędzy których widać było komin, sadzą uczerniony, i pożarną drabinkę. Drabiny te zaprowadzono od niedawna, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą chaty od ognia, niż dawniej bocianie gniazda. To też gdy płonął jaki budynek, dziwili się bardzo, ale go nie ratowali. — Widać, że na tego gospodarza był dopust Boski — mówili między sobą. — Spalił się, choć miał przecie nową drabinę i choć zapłacił śtraf za starą, co to były u niej połamane szczeble. W takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w niemalowanej kołysce, która została po zmarłym bracie, i sypiał w niej przez dwa lata. Potem przyszła mu na świat siostra, Rozalia, więc musiał jej miejsca ustąpić, a sam, jako osoba dorosła, przenieść się na ławę. Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny — rozglądał się po świecie. Raz wpadł w rzekę, drugi raz dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak go pogryzły, że dwa tygodnie leżał na piecu. Doświadczył więc niemało. Za to, w czwartym roku życia, ojciec podarował mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka kazała mu siostrę nosić. Gdy miał pięć lat, użyto go już do pasania świń. Ale Antek niebardzo się za niemi oglądał. Wolał patrzeć na drugą stronę Wisły, gdzie za wzgórzem, raz na raz pokazywało się coś wysokiego i czarnego. Wyłaziło to z lewej strony, jakby z pod ziemi, szło w górę i upadało na prawo. Za tem pierwszem szło zaraz drugie i trzecie, takie samo czarne i wysokie. Tymczasem świnie, swoim obyczajem, wlazły w kartofle. Matka, spostrzegłszy to, zawinęła się wedle sukiennej kamizelki Antkowej tak, że chłopiec prawie tchu nie mógł złapać. Ale że nie miał w sercu zawziętości, bo było z niego dziecko dobre, więc wykrzyczawszy się i wydrapawszy się w kamizelkę, zapytał matki: — Matulu! a co to takie czarne chodzi za Wisłą? Matka spojrzała w kierunku Antkowego palca, przysłoniła oczy ręką i odparła: — Tam za Wisłą? Cóż to, nie widzisz, że wiatrak chodzi? A na drugi raz pilnuj świń, bo cię pokrzywami wysmaruję. — Aha, wiatrak! A co on, matulu, za jeden? — At, głupiś! — odparła matka i uciekła do swojej roboty. Gdzież ona miała czas i rozum do udzielania objaśnień o wiatrakach! Ale chłopcu wiatrak spokojności nie dawał. Antek widywał go i w nocy, przez sen. Więc taka straszna urosła w chłopcu ciekawość, że jednego dnia zakradł się do promu, co ludzi na drugą stronę rzeki przewoził, i popłynął za Wisłę. Popłynął, wdrapał się na wapienną górę, akurat w tem miejscu, gdzie stało ogłoszenie, aby tędy nie chodzić, i zobaczył wiatrak. Wydał mu się budynek ten jakby dzwonnica, tylko w sobie był grubszy, a tam, gdzie na dzwonnicy jest okno, miał cztery tęgie skrzydła, ustawione na krzyż. Z początku nie rozumiał nic — co to i na co to? Ale wnet objaśnili mu rzecz pastusi, więc dowiedział się o wszystkiem. Naprzód o tem, że w wiatraku miele się zboże na mąkę, i nareszcie o tem, że przy wiatraku siedzi młynarz, który żonę bije, a taki jest mądry, że wie, jakim sposobem ze śpichrzów wyprowadza się szczury. Po takiej lekcji poglądowej, Antek wrócił do domu tą samą drogą, co pierwej. Dali mu tam przewoźnicy parę razy w łeb, za swoją krwawą pracę, dała mu i matka coś na sukienną kamizelkę, ale to nic: Antek był kontent, bo zaspokoił ciekawość. Więc choć położył się spać o głodzie, marzył całą noc to o wiatraku, co miele zboże, to o młynarzu, który bije żonę i szczury wyprowadza ze śpichrzów. Drobny ten wypadek stanowczo wpłynął na całe życie chłopca. Od tej pory — od wschodu do zachodu słońca — strugał on patyki i układał je na krzyż. Potem wystrugał sobie kolumnę; próbował, obciosywał, ustawiał, aż nareszcie wybudował mały wiatraczek, który na wietrze obracał mu się tak, jak tamten za Wisłą. Cóż to była za radość! Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić, i już byłby z niego prawdziwy młynarz! Do dziesiątego roku życia zepsuł ze cztery koziki, albo też strugał niemi dziwne rzeczy. Robił wiatraki, płoty, drabiny, studnie, a nawet całe chałupy. Aż się ludzie zastanawiali i mówili do matki, że z Antka albo będzie majster, albo wielki gałgan. Przez ten czas urodził mu się jeszcze jeden brat, Wojtek, siostra podrosła, a ojca drzewo przytłukło — w lesie. W chacie była z Rozalią wielka wygoda. Dziewczyna zimą zamiatała izbę, nosiła wodę, a nawet potrafiła krupnik ugotować. Latem posyłano ją do bydła z Antkiem, bo chłopak, zajęty struganiem, nigdy się nie dopilnował. Co go nie nabili, nie naprosili, nie napłakali się nad nim! Chłopak krzyczał, obiecywał, płakał nawet razem z matką, ale robił swoje, a bydło wciąż w szkodę właziło. Dopiero gdy siostra razem z nim pasła, było lepiej; on strugał patyki, a ona pilnowała krów. Nieraz matka, widząc, że dziewucha, choć młodsza, ma więcej rozumu i chęci aniżeli Antek, załamywała z żalu ręce i lamentowała przed starym kumem, Adrzejem: — Co ja pocznę, nieszczęsna, z tym Antkiem odmieńcem? Ani to w chacie nic nie zrobi, ani bydła doglądnie, ino wciąż kraje te patyki, jakby co w niego wstąpiło. Już z niego, mój Andrzeju, nie będzie chyba gospodarz, ani nawet parobek, tylko darmozjad, na śmiech ludziom i obrazę boską!… Andrzej, który za młodu praktykował flisactwo i dużo świata widział, tak pocieszał strapioną wdowę. — Jużci gospodarzem on nie będzie, to darmo, bo on na to nie ma nawet dobrego rozumu. Jegoby zatem trza naprzód do szkoły, a potem do majstra. Nauczy się z książki, nauczy się rzemiosła i jeżeli nie zgałganieje, będzie żył. Na to wdowa odpowiedziała, wciąż łamiąc ręce: — Oj, kumie, co wy też gadacie! A czy to nie wstyd gospodarskiemu dziecku rzemiosła się imać i byle komu na obstalunek robotę robić? Andrzej puścił dym z drewnianej fajeczki i rzekł: — Jużci, że wstyd, ale rady na to niema nijakiej. Potem, zwracając się do Antka, siedzącego na podłodze przy ławie, zapytał: — No, gadaj, wisus, czem ty chcesz być? Gospodarzem, czy u majstra? A Antek na to: — Ja będę stawiał wiatraki, co zboże mielą. I odpowiadał tak zawsze, choć nad nim kiwano głowami, a jak czasem to i miotłą. Miał już dziesięć lat, kiedy pewnego razu ośmioletnia wówczas siostra jego, Rozalja, strasznie zaniemogła. Jak się położyła, to się jej na drugi dzień dobudzić było trudno. Ciało miała gorące, oczy błędne i gadała od rzeczy. Matka z początku myślała, że dziewczyna przyczaja się; dała jej więc parę sturchańców. A gdy to nie pomogło, wytarła ją gorącym octem, a na drugi dzień napoiła wódką z piołunem. Wszystko na nic, a nawet gorzej, bo po wódce wystąpiły na dziewuchę silne plamy. Wtedy wdowa, przetrząsnąwszy szmaty, jakie tylko były w skrzyni i w komorze, wybrała sześć groszy i wezwała na ratunek Grzegorzową, wielką znachorkę. Mądra baba obejrzała chorą uważnie, opluła koło niej podłogę, jak należy, posmarowała ją nawet sadłem, ale — i to nie pomogło. Wtedy rzekła do matki: — Napalcie, kumo, w piecu do chleba. Trza dziewczynie zadać na dobre poty, to ją odejdzie. Wdowa napaliła w piecu, jak się patrzy, i wygarnęła węgle, czekając dalszych rozkazów. — No, teraz — rzekła znachorka — położyć dziewuchę na sosnowej desce i wsadzić ją w piec, na trzy Zdrowaśki. Ozdrowieje wnet, jakby kto ręką odjął! Istotnie, położono Rozalję na sosnowej desce (Antek patrzał na to z rogu izby) i wsadzono ją, nogami naprzód, do pieca. Dziewczyna, gdy ją gorąco owiało, ocknęła się. — Matulu, co wy ze mną robicie? — zawołała. — Cicho, głupia, to ci przecie wyjdzie na zdrowie. Już ją wsunęły baby do połowy; dziewczyna poczęła się rzucać, jak ryba w sieci. Uderzyła znachorkę, schwyciła matkę obu rękoma za szyję i wniebogłosy krzyczała: — A dyć wy mnie spalicie, matulu!... Już ją całkiem wsunięto, piec założono deską, i baby poczęły odmawiać trzy Zdrowaśki... — Zdrowaś Panno Maryo, łaskiś pełna… — Matulu! matulu moja!… — jęczała nieszczęśliwa dziewczyna. — O matulu!… — Pan z tobą, błogosławionaś ty między niewiastami… Teraz Antek podbiegł do pieca i schwycił matkę za spódnicę. — Matulu! — zawołał z płaczem — a dyć ją tam na śmierć zaboli!… Ale tyle tylko zyskał, że dostał w łeb, ażeby nie przeszkadzał odmawiać Zdrowasiek. Jakoż i chora przestała bić w deskę, rzucać się i krzyczeć. Trzy Zdrowaśki odmówiono, deskę odstawiono. W głębi pieca leżał trup, ze skórą czerwoną, gdzieniegdzie oblazłą. — Jezu! — krzyknęła matka, ujrzawszy dziewczynę niepodobną do ludzi. I taki ogarnął ją żal po dziecku, że ledwie pomogła znachorce przenieść zwłoki na tapczan. Potem uklękła na środku izby i, bijąc głową w klepisko wołała: — Oj! Grzegorzowa!… A cóż wyście najlepszego zrobili!… Znachorka była markotna. — Et!… cichobyście lepiej byli. Wy może myślicie, że dziewuszysko od gorąca tak zczerwieniało? To tak z niej choroba wylazła, ino że trochę za prędko, więc i umorzyła niebogę. To wszystko przecie z mocy Boskiej… We wsi nikt nie wiedział o przyczynie śmierci Rozalji. Umarła dziewucha — to trudno. Widać, że już tak było przeznaczone. Alboż to jedno dziecko co rok we wsi umiera, a przecie zawsze ich pełno! Na trzeci dzień włożono Rozalję w świeżo zheblowaną trumienkę, z czarnym krzyżem, trumnę ustawiono w gnojownicach i powieziono dwoma wołami za wieś, tam, gdzie nad zapadłemi mogiłami czuwają spróchniałe krzyże i białokore brzozy. Na nierównej drodze trumienka skrzywiła się trochę na bok, a Antek, trzymając się fałdów spódnicy matczynej, idąc za wozem, myślał: — Musi tam być źle Rozalce, kiedy się tak poprawia i na bok przewraca!… Potem — pokropił ksiądz trumnę święconą wodą, czterech parobków spuściło ją na szalach do grobu, przywaliło ziemią — i tyle wszystkiego. Wzgórza z lasem szumiącym i te, na których krzaki rosły, zostały tam, gdzie były. Pastusi, jak dawniej, grali na fujarkach w dolinie, i życie szło, wciąż szło swoją koleją, choć we wsi nie stało jednej dziewuchy. Przez tydzień mówiono o niej, potem zapomniano i opuszczono świeży grób, na którym tylko wiatr wzdychał i świergotały polne koniki. A jeszcze potem spadł śnieg i nawet koniki wystraszył. W zimie gospodarskie dzieci chodziły do szkoły. A że z Antka nie spodziewała się matka żadnej pomocy w gospodarstwie, raczej zawady, więc poradziwszy się kuma Andrzeja, postanowiła oddać chłopca na naukę. — A czy mnie w szkole nauczą wiatraki budować? — pytał Antek. — Oho! nauczą cię nawet w kancelarji pisać, byleś ino był chętny. Wzięła tedy wdowa czterdzieści groszy w węzełek, chłopca w garść i, ze strachem, poszła do nauczyciela. Wszedłszy do izby, zastała go, jak sobie łatał stary kożuch. Pokłoniła mu się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła: — Kłaniam się też panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec… Wielmożny pan, któremu słoma wyglądała z dziurawych butów, wziął Antka pod brodę, popatrzał mu w oczy i poklepał. — Ładny chłopak — rzekł. — A co ty umiesz? — Jużci prawda, że ładny, — pochwyciła zadowolona matka – ale musi że chyba nic nie umie. — Jakże, więc wy jesteście jego matką i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył? — spytał nauczyciel. — A skądbym ja miała wiedzieć, co on umie? Przecie ja baba, to mi od rzeczy nic. A co uczył się on, niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drwa szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej. W taki sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że matce żal było wydanych czterdziestu groszy, więc, dla uspokojenia się, zebrała pod domem kilku sąsiadów i radziła się ich, czy to dobrze, że Antek będzie chodził do szkoły i że taki wydatek na niego poniosła. — Te!… — odezwał się jeden z gospodarzy — niby to nauczycielowi z gminy się płaci, więc na upartego moglibyście mu nic nie dawać. Ale zawsze o się upomina, a takich, co nie płacą mu osobno, gorzej uczy. — A dobry też z niego profesor? — No! niczego!… On niby, jak z nim gadać, to taki jest trochę głupowaty, ale uczy — jak wypada. Mój przecie chłopak chodzi do niego dopiero trzeci rok i już zna całe abecadło — z góry na dół i z dołu do góry. — Ej! cóż to znaczy abecadło — odezwał się drugi gospodarz. — Jużci że znaczy, — rzekł pierwszy. — Nibyście to nie słyszeli, co nieraz nasz wójt powiadają: Żebym ja choć umiał abecadło, tobym z takiej gminy miał dochodu więcej niż tysiąc rubli, tyle co pisarz! W parę dni potem Antek poszedł pierwszy raz do szkoły. Wydała mu się taka prawie porządna, jak ta izba w karczmie, co w niej szynkwas stoi, a ławki były w niej jedna za drugą, jak w kościele. Tylko, że piec pękł i drzwi się nie domykały, więc trochę ziębiło. Dzieci miały czerwone twarze i ręce trzymały w rękawach; nauczyciel chodził w kożuchu i w baraniej czapce. A po kątach szkoły siedział biały mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie. Usadzono Antka między tymi, którzy nie znali jeszcze liter, i zaczęła się lekcja. Antek, upomniany przez matkę, ślubował sobie, że musi się odznaczyć. Nauczyciel wziął kredę w skostniałe palce i na zdezelowanej tablicy napisał jakiś znak. — Patrzcie dzieci! — mówił. — Tę literę spamiętać łatwo, bo wygląda tak, jakby kto kozaka tańcował, i czyta się A. Cicho tam, osły!… Powtórzcie: a… a… a… — A!… a!… a!… — zawołali chórem uczniowie pierwszego oddziału. Nad ich piskiem górował głos Antka. Ale nauczyciel nie zauważył go jeszcze. Chłopca trochę to ubodło; ambicja jego była podraźniona. Nauczyciel wyrysował drugi znak. — Tę literę — mówił — zapamiętać jeszcze łatwiej, bo wygląda jak precel. Widzieliście precel? — Wojtek widział, ale my to chyba nie… — odezwał się jeden. — No, to pamiętajcie sobie, że precel jest podobny do tej litery, która nazywa się B. Wołajcie: be! be! Chór zawołał: be! be! — ale Antek tym razem rzeczywiście się odznaczył. Zwinął obie ręce w trąbkę i beknął, jak roczne cielę. Śmiech wybuchnął w szkole, a nauczyciel aż zatrząsł się ze złości. — Hę! — krzyknął do Antka. — Toś ty taki zuch? Ze szkoły robisz cielętnik? Dajcie go tu na rozgrzewkę! Chłopiec ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się opamiętał, już go dwaj najsilniejsi ze szkoły chwycili pod ramiona, wyciągnęli na środek i położyli. Jeszcze Antek niedobrze zrozumiał, o co chodzi, gdy nagle uczuł kilka tęgich razów i usłyszał przestrogę: — A nie becz, hultaju! a nie becz! Puścili go. Chłopiec otrząsnął się, jak pies wydobyty z zimnej wody, i poszedł na miejsce. Nauczyciel wyrysował trzecią i czwartą literę, dzieci nazywały je chórem, a potem nastąpił egzamin. Pierwszy odpowiadał Antek. — Jak się ta litera nazywa? — pytał nauczyciel. — A! — odparł chłopiec. — A ta druga? Antek milczał. — Ta druga nazywa się be. Powtórz, ośle. Antek znowu milczał. — Powtórz ośle, be! — Albo ja głupi! — mruknął chłopiec, dobrze pamiętając, że w szkole beczeć nie wolno. — Co, hultaju jakiś, jesteś hardy? Na rozgrzewkę go!… I znowu ci sami co pierwej koledzy pochwycili go, położyli, a nauczyciel udzielił mu taką samą liczbę prętów, ale już z upomnieniem: — Nie bądź hardy! nie bądź hardy!… W kwadrans później zaczęła się nauka oddziału wyższego, a niższy poszedł na rekreację, do kuchni profesora. Tam, jedni pod dyrekcją gospodyni skrobali kartofle, drudzy nosili wodę, inni pokarm dla krowy, — i na tem zajęciu upłynął im czas do południa. Kiedy Antek wrócił do domu, matka zapytała go: — A co? uczyłeś się? — Uczyłem. — A dostałeś? — O! i jeszcze jak! Dwa razy. — Za naukę? — Nie, ino na rozgrzewkę. — Bo widzisz to początek. Dopiero później będziesz brał i za naukę! — pocieszyła go matka. Antek zamyślił się frasobliwie. Ha, trudno — rzekł w duchu. — Bije, bo bije, ale przynajmniej pokaże, jak się wiatraki stawiają. Od tej pory dzieci najniższego oddziału uczyły się wciąż czterech pierwszych liter, a potem szły do kuchni i na podwórze pomagać profesorskiej gospodyni. O wiatrakach mowy nie było. Jednego dnia na dworze mróz był lżejszy, profesorowi także jakoś serce odtajało, więc chciał wytłómaczyć najmłodszym swoim wychowańcom pożytek pisma. — Patrzcie, dzieci, — mówił, pisząc na tablicy wyraz dom: — jaka to mądra rzecz pisanie! Te trzy znaczki takie małe i tak niewiele miejsca zajmują, a jednak oznaczają — dom. Jak tylko na ten wyraz popatrzysz, to zaraz widzisz przed oczyma cały budynek, drzwi, okna, sień, izby, piece, ławy, obrazy na ścianach, krótko mówiąc: widzisz dom ze wszystkiem, co się w nim znajduje. Antek przecierał oczy, wychylał się, oglądał napisany na tablicy wyraz, ale domu żadnym sposobem zobaczyć nie mógł. Wreszcie trącił swego sąsiada i spytał: — Widzisz ty tę chałupę, co o niej profesor gadają? — Nie widzę — odparł sąsiad. — Musi to chyba być łgarstwo! — zakonkludował Antek. Ostatnie zdanie usłyszał nauczyciel i krzyknął: — Jakie łgarstwo? Co łgarstwo? — A to, że na tablicy jest dom. Przecie tam jest ino trochę kredy, ale domu nie widno — odparł naiwnie Antek. Nauczyciel porwał go za ucho i wyciągnął na środek szkoły. — Na rozgrzewkę go! — zawołał i znowu powtórzyła się, z najdrobniejszymi szczegółami, dobrze już chłopakowi znana ceremonia. Gdy Antek wrócił do domu czerwony, spłakany i jakoś nie mogący znaleźć miejsca, matka znowu go zapytała: — Dostałeś? — A może matula myślą, że nie? — stęknął chłopiec. — Za naukę? — Nie za naukę, ino na rozgrzewkę! Matka machnęła ręką. — Ha! — rzekła po namyśle — musisz jeszcze poczekać, to ci tam kiedy dadzą i za naukę. A potem, dokładając drew do ognia na kominie, mruczała sama do siebie: — Tak to zawsze wdowie i sierocie na tej ziemi doczesnej! Żebym ja profesorowi miała dać z pół rubla, a nie czterdzieści groszy, toby mi chłopca od razu wziął. A tak baraszkuje sobie z nim i tyle. A Antek, słysząc to, myślał: — No, no! jeżeli on tak baraszkuje ze mną, to dopiero będzie, jak mnie uczyć zacznie! Na szczęście, czy nieszczęście, obawy chłopca nie miały się nigdy ziścić. Jednego dnia, było to już we dwa miesiące po wstąpieniu Antka do szkoły, przyszedł do jego matki nauczyciel i po zwykłych przywitaniach zapytał: — Jakże, moja kobieto, będzie z waszym chłopakiem? Daliście za niego czterdzieści groszy, ale na początku, i już trzeci miesiąc idzie, a ja szeląga nie widzę! To się tak przecie nie godzi; płaćcie choć i po czterdzieści groszy, ale co miesiąc. A wdowa na to: — Skądże ja wezmę, kiedy nie mam! Co jaki grosz zarobię, to wszystko idzie do gminy. Nawet dzieciskom szmaty niema za co kupić. Nauczyciel wstał z ławy, nałożył czapkę w izbie i odparł: — Jeżeli tak, to Antek nie ma po co chodzić do szkoły. Ja tam sobie nad nim darmo ręki zrywać nie będę. Taka nauka, jak moja, to nie dla biedaków. Zabrał się i wyszedł, a wdowa patrząc za nim, myślała: — Jużci prawda. Jak świat światem, to ino pańskie dzieci chodziły do nauki. A gdzie zaś prosty człowiek mógłby na to wystarczyć!… Zawołała znowu kuma Andrzeja na radę, i poczęli oboje egzaminować chłopca. — Cóżeś się ty, wisusie, nauczył przez te dwa miesiące? — pytał go Andrzej. — Przecie matka wydali na cię czterdzieści groszy… — Jeszcze jak! — wtrąciła wdowa. — Com się tam miał nauczyć! — odparł chłopiec. — Kartofle skrobią się tak we szkole, jak i w domu, świniom tak samo daje się jeść. Tyle tylko, żem parę razy profesorowi buty wyczyścił. Ale za to porwali na mnie odzienie przy tych tam… rozgrzewkach… — No, a z nauki toś nic nie połapał? — Kto tam co połapie! — mówił Antek. — Jak nas uczy po chłopsku — to łże. Napisze se na tablicy jakiś znak i mówi, że to dom z izbą, sienią, z obrazami. Człowiek przecie ma oczy i widzi, że to nie jest dom. A jak nas uczy po szkolnemu, kat go zrozumie! Jest tam kilku starszych, co po szkolnemu pieśni śpiewają, ale młodszy to dobrze, jak się trochę kląć nauczy… — Ino kiedy spróbuj gadać tak paskudnie, to ja ci dam! — wtrąciła matka. — No, a do gospodarstwa nigdy, chłopaku, nie nabierzesz ochoty? — spytał Andrzej. Antek pocałował go w rękę i rzekł: — Poślijcie mnie już tam, gdzie uczą budować wiatraki. Starzy, jak na komendę, wzruszyli ramionami. Nieszczęsny wiatrak, po drugiej stronie Wisły mielący zboże, tak ugrzązł w duszy chłopca, że go już stamtąd żadna siła wydobyć nie mogła. Po długiej naradzie postanowiono czekać. I czekano. Upływał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, nareszcie chłopak doszedł do dwunastu lat, ale w gospodarstwie wciąż niewielkie oddawał usługi. Strugał swoje patyki, a nawet rzeźbił cudackie figury. I dopiero gdy mu się kozik zepsuł, a matka na nowy nie dawała pieniędzy, wynajmował się do roboty. Jednemu nocą koni na łące pilnował, zatopiony w siwej mgle wieczornej i zapatrzony na gwiazdy; innemu woły prowadził przy orce; czasem poszedł do lasu po jagody lub grzyby i sprzedawał szynkarzowi Mordce za kilka groszy cały kosz. W chacie im się nie wiodło. Gospodarstwo bez chłopa to, jak ciało bez duszy; a wiadomo, że ojciec Antka już od kilku lat wypoczywał na tem wzgórzu, gdzie, przez żywopłot, czerwonymi jagodami okryty, spoglądają na wioskę smutne krzyże. Wdowa do obrządzenia roli najmowała parobka, resztę pieniędzy musiała odnosić do gminy, a dopiero za to, co zostało, karmić siebie i chłopców. Jadali też codzień barszcz z chleba i kartofle, czasem kaszę i kluski, rzadziej groch, a mięso — chyba tylko na Wielkanoc. Niekiedy i tego w chacie nie stało, a wówczas wdowa, nie potrzebując pilnować komina łatała synom sukmanki. Mały Wojtek płakał, a Antek z nudów, w porze obiadowej, łapał muchy i po takiej uczcie znowu szedł na dwór do strugania swoich drabin, płotów, wiatraków i Świętych. Bo także wystrugiwał i Świętych, co prawda, na początek bez twarzy i rąk. Nareszcie kum Andrzej, wierny przyjaciel osieroconej rodziny, wyrobił Antkowi miejsce u kowala, w drugiej wsi. Jednej niedzieli poszli tam z wdową i chłopcem. Kowal przyjął ich niezgorzej. Wypróbował chłopca w rękach i krzyżu, a widząc, że na swój wiek jest wcale mocny, przyjął go do terminu, bez zapłaty i tylko na sześć lat. Straszno i smutno było chłopcu patrzeć, jak płacząca matka i stary Andrzej, pożegnawszy jego i kowala, skryli się już za sadami, idąc z powrotem do domu. Było mu jeszcze smutniej, kiedy spał pierwszą noc pod cudzym dachem, w stodółce, między nieznanymi sobie chłopakami kowala, którzy zjedli jego kolację i jeszcze dali mu do snu parę kułaków, na zadatek dobrej przyjaźni. Ale kiedy na drugi dzień, równo ze świtem, poszli gromadą do kuźni, gdy rozniecili ognisko, Antek począł dąć pękatym miechem, a inni śpiewając z majstrem: „Kiedy ranne wstają zorze”, poczęli kuć rozpalone żelazo, — w chłopcu zbudził się jakby nowy duch. Dźwięk metalu, rytmiczny huk, pieśń, której aż las odpowiadał echem — wszystko to upoiło chłopca… Zdaje się, że w sercu jego aniołowie niebiescy naciągnęli kilka strun, nieznanych innym chłopskim dzieciom, i że struny te odezwały się dopiero dziś, przy sapaniu miecha, tętnieniu młotów i pryskających z żelaza iskrach. Ach, jakiby z niego był dziarski kowal, a może i co więcej… Bo chłopak, choć nowa robota podobała mu się okrutnie, wciąż myślał o swoich wiatrakach. Kowal, dzisiejszy opiekun Antka, był człowiek nijaki. Kuł żelazo i piłował je ani źle, ani dobrze. Czasami walił chłopców, aż puchli, a najwięcej dbał o to, ażeby się zbyt prędko nie wyuczyli kunsztu. Bo taki młodzik, wyszedłszy z terminu, mógłby pod bokiem swemu rodzonemu majstrowi kuźnię założyć i zmusić go do staranniejszej roboty!… A trzeba wiedzieć, że majster miał jeszcze jeden obyczaj. Na drugim końcu wsi mieszkał wielki przyjaciel kowala – sołtys, który w zwykłe dnie prawie nie odchodził od pracy, ale gdy mu co kapnęło z urzędu, rzucał gospodarstwo i szedł do karczmy mimo kuźni. Bywało tego raz, albo i dwa razy na tydzień. Idzie sobie tedy sołtys, z zapracowanym na urzędzie groszem, pod sosnową wiechę, i niechcący zbacza do kuźni. — Pochwalony! — woła do kowala, stojąc za progiem. — Pochwalony! — odpowiada kowal. — A jak tam w polu? — Niczego — mówi sołtys. — A jak u was, w kuźni? — Niczego, mówi kowal. — Chwała Bogu, żeście choć aby raz wyleźli z chałupy. — A tak — odpowiada sołtys. — Takem się ci zgadał w kancelarji, że muszę choć odrobinę zęby popłókać. Może pójdziecie i wy od tego kurzu? — Ma się rozumieć, że pójdę, przecie zdrowie jest najpierwsze — odpowiedział kowal, i nie zdejmując fartucha, szedł wraz z sołtysem do karczmy. A kiedy już raz wyszedł, mogli chłopcy na pewno gasić ognisko. Żeby robota była najpilniejsza, żeby się walił świat, ani majster, ani sołtys przed wieczorem nie wyszli z karczmy, chyba że sołtysowi narzuciła się jaka urzędowa czynność. Dopiero późno w nocy wracali do domu. Zwykle sołtys wiódł kowala pod rękę, a ten dźwigał butelkę „płókania” na jutro. Na drugi dzień sołtys był zupełnie trzeźwy i gospodarował aż do nowego zarobku na urzędzie, ale kowal wciąż zaglądał do przyniesionej butelki, dopóki się dno nie pokazało, i tym sposobem od jednego zamachu wypoczywał przez dwa dni. Już półtora roku nadymał Antek miechy w kuźni, nie robiąc zdaje się nic więcej, i półtora roku majster z sołtysem regularnie płókali zęby pod sosnową wiechą. Aż raz zdarzył się wypadek. Kiedy sołtys z kowalem siedzieli w karczmie, nagle, po pierwszym półkwaterku, dano znać, że ktoś tam powiesił się — i gwałtem wyciągnięto sołtysa z za stołu. Kowal, nie mając odpowiedniego towarzystwa, musiał zaprzestać płókania, ale kupił niezbędną butelkę i powoli wracał z nią ku domowi. Tymczasem do kuźni przyszedł chłop z koniem do okucia. Ujrzawszy go, terminatorowie zawołali: — Niema majstra, dziś robi z sołtysem płókanie! — A z was to żaden nie potrafi szkapy okuć? — spytał markotnie gospodarz. — Kto tam potrafi! — odparł najstarszy terminator. — Ja wam okuję! — odezwał się nagle Antek. Tonący chwyta się brzytwy, więc i chłop zgodził się na propozycję Antka, choć niewiele mu ufał, a jeszcze inni terminatorowie wyśmiewali go i wymyślali. — Widzisz go, niedorostka! — mówił najstarszy. — Jak żyje, nie trzymał młota w garści, tylko dymał i węgli dokładał, a dziś porywa się na kucie koni!… Widać jednak, że Antek miewał młot w garści, bo zawinąwszy się, w niedługim nawet czasie odkuł kilka gwoździ i podkowę. Wprawdzie podkowa była za wielka i niezbyt foremna, ale swoją drogą terminatorowie pootwierali gęby. Właśnie, przyszedł na tę chwilę i majster. Opowiedziano mu, co się stało, pokazano podkowę i gwoździe. Kowal obejrzał i aż przetarł krwią nabiegłe oczy. — A ty gdzieś się tego nauczył, złodzieju? — zapytał Antka. — A w kuźni — odparł chłopiec, zadowolony z komplementu. — Jak pan majster poszedł na płókanie, a oni rozbiegli się, to ja wykuwałem różne rzeczy z ołowiu, albo i żelaza. Majster tak był zmieszany, że nawet zapomniał bić Antka za psucie materjałów i narzędzi. Aż poszedł na radę do żony, skutkiem czego chłopca wydalono z kuźni i przeznaczono do gospodarstwa. — Za mądryś ty, kochanku! — mówił mu kowal. — Nauczyłbyś się fachu we trzy lata i później byś uciekł. A przecież matka oddała mi cię na sześć lat — do służby. Pół roku jeszcze był Antek u kowala. Kopał w ogrodzie, pełł, rąbał drzewo, kołysał dzieci, ale już nie przestąpił progu kuźni. Pod tym względem wszyscy go rzetelnie pilnowali: i majster, i majstrowa, i chłopcy. Nawet własna matka Antkowa i kum Andrzej, choć wiedzieli o dekrecie kowalskim, nic przeciw niemu nie mówili. Według umowy i obyczaju, chłopiec dopiero po sześciu latach miał prawo jako tako fuszerować kowalstwo. A że był dziwnie bystry i nie uczony przez nikogo nauczył się kowalstwa sam, w ciągu roku, więc tem gorzej dla niego! Swoją drogą Antkowi uprzykrzył się taki tryb życia. — Mam ja tu kopać i drwa rąbać, więc wolę to samo robić u matki! Tak sobie myślał przez tydzień, przez miesiąc. Wahał się. Ale w końcu — uciekł od kowala i wrócił do domu. Te jednak parę lat wyszły mu na dobre. Chłopak wyrósł, zmężniał, poznał trochę więcej rzemieślniczych narzędzi. Teraz, siedząc w domu, pomagał czasem przy gospodarstwie, ale przeważnie robił swoje maszyny i rzeźbił figury. Tylko już prócz kozika miał dłótko, pilnik i świderek i władał niemi tak biegle, że niektóre z jego wyrobów począł nawet kupować Mordko szynkarz. Na co? Antek o tem nie wiedział, chociaż jego wiatraki, chaty, sztuczne skrzynki, święci i rzeźbione fajki rozchodziły się po całej okolicy. Dziwiono się talentowi nieznanego samouka, niezgorzej nawet płacono za wyroby Mordce, ale o chłopca nikt nie pytał, a tembardziej nikt nie myślał o podaniu mu pomocnej ręki. Alboż kto pielęgnuje polne kwiaty, dzikie gruszki i wiśnie, choć niby wiadomo, że przy staraniu i z nich byłby większy pożytek?… Tymczasem chłopiec podrastał, a dziewuchy i kobiety wiejskie coraz milej na niego spoglądały i coraz częściej mówiły między sobą: — Ładny bestja, bo ładny! Rzeczywiście Antek był ładny. Był dobrze zbudowany, w sobie zręczny i prosto się trzymał, nie tak jak chłopi, którym ramiona zwieszają się, a nogi ledwie posuwają się od ciężkiej pracy. Twarz także miał nie taką, jak inni, ale rysy bardzo regularne, cerę świeżą, wyraz rozumny. Miał też jasne kędzierzawe włosy, ciemnawe brwi i ciemno-szafirowe oczy, marzące. Mężczyźni dziwili się jego sile i sarkali na to, że próżnował. Ale kobiety wolały mu patrzeć w oczy. — Jak on bestja spoglądnie na człowieka, – mówiła jedna z bab – to aż cię mrowie przechodzi. Taki jeszcze młodziak, a już patrzy na cię jak dorosły szlachcic!… — Bo to prawda! — zaprzeczała druga. — On patrzy zwyczajnie jak niedorostek, ino ma taką słodkość w ślipiach, że aż cię rozbiera. Ja się na tem znam!… — Chyba ja się lepiej znam — odparła pierwsza. — Przeciem służyła we dworze… A gdy się kobiety spierały tak o patrzenie Antkowe, on tymczasem na nie nie patrzał wcale. U niego więcej jeszcze znaczył dobry pilnik, aniżeli najładniejsza kobieta. W tym czasie wójt, stary wdowiec, który już córkę z pierwszego małżeństwa wydał za mąż i miał jeszcze w domu kilkoro małych dzieci z drugiego małżeństwa, ożenił się trzeci raz. A jako zwykle łysi miewają szczęście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę młodą, piękną i bogatą. Kiedy para ta stanęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śmiać; a i sam ksiądz trochę pokiwał głową, że tak nie pasowali do siebie. Wójt trząsł się, jak dziad, który ze szpitala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy, że miał głowę łysą jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta Cyganka, z wiśniowymi ustami, nieco odchylonemi, i z oczyma czarnymi, w których niby ogień paliła się jej młodość. Po weselu, dom wójta, zwykle cichy, bardzo się ożywił, bo raz w raz przybywali goście. To strażnik, który częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który, znać, nie dosyć nacieszywszy się wójtem w kancelarji, jeszcze go w domu odwiedzał; to znów strzelcy rządowi, których dotąd we wsi niebardzo kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensję, cisnął w kąt stary kożuch i ubrał się – jak magnat, tak, że niejeden wiejski człowiek począł go tytułować: wielmożnym dziedzicem. I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisarze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej, jak szczury do młyna. Ledwie jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci sunął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmiała się, karmiła, poiła gości. Ale też czasem wytargała którego za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwo się zmieniał. Nareszcie, po półrocznym weselu, zaczęło być trochę spokojniej. Jedni goście znudzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały profesor, sam licho jedząc i morząc głodem swoją gospodynię, za każdą pensją miesięczną kupował sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo go z izby wyganiano) albo klął i wzdychał pomiędzy opłotkami. Jednej niedzieli poszedł Antek na sumę, jak zwykle, z matką i bratem. W kościele było już ciasno, ale dla nich znalazło się jeszcze trochę miejsca. Matka uklękła między kobietami na prawo, Antek z Wojtkiem między chłopami na lewo, i każdy modlił się, jak umiał. Naprzód do Świętego w wielkim ołtarzu, potem do Świętego, co stoi wyżej nad tamtym, potem do Świętych w ołtarzach bocznych. Modlił się za ojca, którego przytłukło drzewo, i za siostrę, której za prędko choroba w piecu wyszła, i za to, ażeby Pan Bóg miłosierny i Jego Święci ze wszystkich ołtarzów dali mu szczęście w życiu, jeżeli taka będzie ich wola. Wtem, gdy Antek już czwarty raz z kolei powtarza swoje pacierze, uczuł nagle, że ktoś udeptał go w nogę i ciężko oparł mu się na ramieniu. Podniósł głowę. Przeciskając się pomiędzy ciżbą ludu, stała nad nim wójtowa, na twarzy smagła, zaczerwieniona, zadyszana z pośpiechu. Ubierała się jak chłopka, a z pod chustki, spadającej z ramion, widać było koszulę z cieniutkiego płótna i sznury paciorków z bursztynów i korali. I popatrzyli sobie w oczy. Ona wciąż nie zdejmowała mu ręki z ramion, a on… klęczał, patrzał na nią, jak na cudowne zjawisko, nie śmiejąc ruszyć się, aby mu nagle nie znikła. Między ludźmi poczęto szeptać. — Usuńcie się, kumie, pani wójtowa idą… Kumowie usunęli się, i wójtowa poszła dalej, aż przed wielki ołtarz. W drodze niby potknęła się i znowu spojrzała na Antka, a chłopca aż gorąco oblało od jej oczu. Potem usiadła na ławce i modliła się z książki, czasami podnosząc głowę i spoglądając na kościół. A kiedy na podniesienie zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał, i pobożni upadli na twarze, ona złożyła książkę i znowu odwróciła się do Antka, topiąc w nim ogniste źrenice. Na jej cygańską twarz i sznur paciorków spłynął z okna snop światła, i wydała się chłopcu jako święta, wobec której ludzie milkną i rzucają się w proch. Po sumie, ludzie tłumem poszli do domów. Wójtową otoczyli pisarz, nauczyciel i gorzelnik z trzeciej wsi, i już Antek nie mógł jej zobaczyć. W chacie postawiła matka chłopakom doskonały krupnik, zabielony mlekiem, i wielkie pierogi z kaszą. Ale Antek, choć lubił to, jadł ledwie jednym zębem. Potem zabrał się, poleciał w góry, i położywszy się na najwyższym szczycie patrzył stamtąd na wójtową chatę. Ale widział tylko słomiany dach i mały niebieski dymek, wydobywający się powoli z obielonego komina. Więc zrobiło mu się tak czegoś tęskno, że schował twarz w starą sukmanę i zapłakał. Pierwszy raz w życiu uczuł wielką swoją nędzę. Chata ich była najuboższą we wsi, a pole najgorsze. Matka, choć przecie gospodyni, pracować musiała jak komornica i odziewała się prawie w łachmany. Na niego patrzano we wsi jak na straceńca, który nie wiadomo po co innym chleb zjada. A co go się nie nabili, co go się nawet psy nie nagryzły!… Jakże daleko było mu do profesora, gorzelnika, a choćby i do pisarza, którzy, ile razy chcieli, mogli wejść do wójtowskiej chaty i gadać z wójtową! Jemu zaś nie o wiele chodziło. Pragnął tylko, żeby jeszcze choć raz jeden, jedyny i ostatni raz w życiu, oparła mu kiedy wójtowa na ramieniu rękę i spojrzała w oczy tak, jak w kościele. Bo w jej spojrzeniu mignęło mu coś dziwnego, coś jak błyskawica, przy której na krótką chwilę odsłaniają się niebieskie głębokości, pełne tajemnic. Gdyby je kto dobrze obejrzał, wiedziałby wszystko, co jest na tym świecie, i byłby bogaty, jak król. Antek w kościele nie przypatrzył się dobrze temu, co mignęło w oczach wójtowej. Był nieprzygotowany, olśniony i szczęśliwą sposobność stracił. Ale gdyby ona tak jeszcze kiedy na niego chciała spojrzeć!… Marzyło mu się, że zobaczył przelatujące szczęście i strasznie do niego zatęsknił. Zbudziło się drzemiące serce i wśród boleści poczęło się — jakby przeciągać. Teraz świat wydał mu się całkiem odmienny. Dolina była za szczupła, góry za nizkie, a niebo — bodaj czy się nieopuściło, bo zamiast porywać ku sobie, zaczęło go przygniatać. Chłopiec zeszedł z góry pijany, nie wiedząc jakim sposobem znalazł się nad brzegiem Wisły i, patrząc w rzeczne wiry, czuł, że go coś pociąga ku nim. Miłość, której nawet nazwać nie umiał, spadła nań jak burza, rozniecając w duszy strach, żal, zdziwienie i — albo on wiedział co jeszcze? Odtąd co niedziela chodził do kościoła na sumę i z drżeniem serca czekał na wójtową, myśląc, że jak wtedy położy mu rękę na ramieniu i spojrzy w oczy. Ale wypadki nie powtarzają się, a zresztą uwagę wójtowej pochłaniał teraz gorzelnik, chłop młody i zdrowy, który aż z trzeciej wsi przyjeżdżał… na nabożeństwo. Wówczas Antek wpadł na osobliwy pomysł. Postanowił zrobić piękny krzyżyk i ofiarować wójtowej. Wtedy ona chyba spojrzy na niego i może uleczy z tej tęsknicy, która mu wypijała życie. Za ich wsią, na rozstajnych drogach, znajdował się dziwny krzyż. Od podstawy owijały go powoje. Nieco wyżej była drabinka, włócznia i cierniowa korona, a u szczytu, przy lewem ramieniu, wisiała jedna ręka Chrystusa, bo resztę figury ktoś ukradł — pewnie na czary. Ten to krzyż wziął Antek za model. Strugał więc, przerabiał i nanowo zaczynał swój krzyżyk, starając się, ażeby był piękny i wójtowej godny. Tymczasem na wieś spadło nieszczęście. Wisła wylała, przerwała tamę i zniszczyła przybrzeżne pola. Ludzie wiele stracili, ale najwięcej Antkowa matka. W chacie jej pokazał się nawet głód. Trzeba było iść na zarobek; chodziła więc i sama nieboga, i Wojtusia oddała na pastucha. Ale wszystko to nie wystarczało. Antek, nie chcący jąć się pracy gospodarskiej, był dla niej prawdziwym ciężarem. Widząc to, stary Andrzej począł nalegać na chłopca, ażeby poszedł w świat. — Jesteś przecie chłopak bystry, silny, zręczny do rzemiosła, więc udaj się między miejskich ludzi. Tam nauczysz się czego i jeszcze matce będziesz pomocny, a tu ostatni kęs chleba odejmujesz od gęby. Antek aż pobladł na myśl, że przyjdzie mu opuścić wieś bez zobaczenia się choć raz z wójtową. Rozumiał jednak, że inaczej być nie może, i tylko prosił, żeby mu zostawili kilka dni. Przez ten czas z podwojoną gorliwością rzeźbił swój krzyżyk i wyrzeźbił bardzo ładny, z powojem u dołu, z narzędziami męki i z ręką Pańską przy lewym ramieniu. Ale gdy skończył robotę, żadną miarą nie miał odwagi pójść do wójtowskiego mieszkania i swój dar ofiarować wójtowej. Przez ten czas matka połatała mu odzienie, pożyczyła od Mordki rubla na drogę, wystarała się o chleb i ser do kobiałki, wypłakała się. Ale Antek wciąż marudził, z dnia na dzień odwlekając swoje wyjście. Zniecierpliwiło to Andrzeja, który jednej soboty wywołał chłopca z chaty i rzekł mu surowo: — No, a kiedyż ty, chłopaku, opamiętasz się? Czy chcesz, żeby przez ciebie matka z głodu i z pracy zmarła? Przecie ona swojemi starymi rękoma nie wykarmi siebie i takiego, jak ty, draba, co próżnuje po całych dniach!… Antek schylił mu się do nóg. — Poszedłbym już, Andrzeju, ale kiedy mi strasznie żal porzucać swoich! Nie powiedział jednak, kogo mu żal najwięcej. — Oho! — zawołał Andrzej. — A cóżeś ty, dziecko przy piersi, że nie możesz się obejść bez matki? Dobry z ciebie chłopak, ani słowa, ale masz w sobie takiego niechcieja, coby cię tu do siwych włosów trzymał matce na karku. Dlatego ja ci powiem: jutro święta niedziela, wszyscy będziemy wolni i odprowadzimy cię. Więc po nabożeństwie zjesz obiad i pójdziesz. Dłużej tu z założonymi rękoma niema co siedzieć. Ty najlepiej wiesz, że mówię prawdę. Antek, upokorzony, wrócił do chaty i powiedział, że już jutro pójdzie w świat szukać roboty i nauki. Biedna kobieta, połykając łzy, poczęła szykować go do drogi. Dała mu starą kobiałkę, jedyną w chacie, i torbę parcianą. W kobiałkę włożyła trochę jadła, a w torbę pilniki, młotek, dłótka i inne narzędzia, którymi Antek od tylu lat wyrabiał swoje zabawki. Nadeszła noc. Antek legł na twardej ławie, ale zasnąć nie mógł. Uniósł głowę, patrzał na dogasające w kominie węgle, słuchał dalekiego szczekania psów, albo świerkania świerszcza w chacie, który nad nim tak wołał, jak wołają polne koniki nad opuszczonym grobem małej jego siostry, Rozalji. Wtem usłyszał jakiś szmer w rogu izby. To bezsenna matka jego pocichu szlochała… Antek ukrył głowę pod sukmanę. Słońce było wysoko, kiedy się obudził. Matka już wstała i drżącymi rękoma ustawiała garnuszki przy ogniu. Potem wszyscy razem usiedli za stół, do śniadania, i trochę podjadłszy, poszli do kościoła. Antek miał na piersiach pod sukmaną swój krzyżyk. Co chwilę przyciskał go, oglądając się niespokojnie, czy gdzie wójtowej nie widać, i myśląc z trwogą, jak też on jej swój dar doręczy? W kościele nie było wójtowej. Chłopak, klęcząc na środku, machinalnie odmawiał modlitwy, ale co mówił?… nie rozumiał. Gra organów, śpiew ludu, dźwięk dzwonków i własne cierpienie w duszy jego zlały się w jedną wielką zawieruchę. Zdawało mu się, że cały świat drży w posadach w tej chwili, kiedy on ma opuścić tę wieś, ten kościół i wszystkich, których ukochał. Ale na świecie było spokojnie, tylko w nim tak kipiał żal. Nagle organy ucichły, a ludzie pochylili głowy. Antek ocknął się, spojrzał. Jak wówczas, tak i dziś było Podniesienie, i jak wówczas, w ławce przy wielkim ołtarzu, siedziała wójtowa. Wtedy chłopiec ruszył ze swego miejsca między ciżbą ludu, zaczołgał się na kolanach aż do owej ławki i znalazł się u nóg wójtowej. Sięgnął za pazuchę i wydobył krzyżyk. Ale odbiegła go wszelka śmiałość, a głos mu zamarł tak, że jednego wyrazu nie mógł przemówić. Więc, zamiast oddać krzyżyk tej, dla której rzeźbił go przez parę miesięcy, wziął i zawiesił swoją pracę na gwoździu, wbitym w ścianę obok ławki. W tej chwili ofiarował Bogu drewniany krzyżyk, a razem z nim swoją tajemną miłość i niepewną przyszłość. Wójtowa zauważyła szmer i spojrzała na chłopca ciekawie, tak samo jak wtedy. Ale on nic nie widział, bo mu się oczy zasłoniły łzami. Po sumie matka z dziećmi wróciła do chaty. Ledwie zjedli kartoflankę i trochę klusków, ukazał się w izbie kum Andrzej i po przywitaniu rzekł: — No, chłopcze! zabieraj się! Komu w drogę, temu czas. Antek podpasał sukmanę rzemykiem, przewiesił torbę z narzędziami przez jedno ramię, a kobiałkę przez drugie. Gdy już wszyscy gotowi byli do drogi, chłopiec ukląkł, przeżegnał się, i ucałował klepisko chaty, jak podłogę kościelną. Potem matka wzięła go za jedną rękę, brat Wojtuś za drugą, i jak pana młodego do ślubu, wiedli go oboje najukochańsi na próg świata. Stary Andrzej wlókł się za nimi. — Masz tu rubla, Antku — mówiła matka wciskając chłopcu w rękę gałganek, pełen miedzianych pieniędzy. — Nie kupuj za to dziecko statków do krajania, ino schowaj se ten grosz na złe czasy, kiedy ci się jeść zachce. A jeżeli kiedy zarobisz taki pieniądz, to daj go na mszę świętą, ażeby ci Bóg błogosławił. I szli tak wolno, wąwozem pod górę, aż im wieś z oczu znikła; tylko z karczmy dolatywało ciche granie skrzypków i dudnienie bębna z dzwonkami. Wreszcie i to ucichło; znaleźli się na wyżynie. — No, wróćwa się już! — rzekł Andrzej. — A ty, chłopaku, idź wciąż drogą i pytaj się o miasto. Bo tobie nie na wsi mieszkać, ino w mieście, gdzie ludzie chętniejsi są do młotka, niż do roli. Wdowa na to odezwała się z płaczem: — Kumie Andrzeju, odprowadźmyż go choć do figury świętej, gdzieby pobłogosławić go można. A potem biadała: — Czy kto kiedy słyszał, żeby rodzona matka dziecko swoje wiodła na stracenie? Wychodzili, prawda, od nas chłopacy do wojska, ale to był mus. Nigdy przecie nie widziano, żeby kto z własnej woli opuszczał wieś, gdzie się urodził i gdzie go przyjąć powinna święta ziemia. Oj! doloż ty moja, dolo, że ja już trzecią osobę z chaty wyprowadzam, a sama jeszcze żyję na świecie!… A schowałeś, synusiu, pieniądze? — Schowałem matulu. Doszli i do figury i poczęli się żegnać. — Kumie Andrzeju, — mówiła wdowa, łkając — wyście tyle świata widzieli, wyście z bractwa, pobłogosławcież tego sierotę… a dobrze, żeby się nim Pan Bóg opiekował. Andrzej popatrzył w ziemię, przypomniał sobie modlitwę za podróżnych, zdjął czapkę i położył ją pod figurą. Potem wzniósł ręce ku niebu, a gdy wdowa i obaj jej synowie uklękli, począł mówić: — O Boże święty, Ojcze nasz, któryś naród swój wyprowadził z ziemi Egipskiej i z domu niewoli, który każdemu stworzeniu, co się rucha, dajesz pokarm, który ptaki powietrzne do ich starodawnych gniazd powracasz, Ciebie prosimy, bądź miłościw temu podróżnemu, ubogiemu i strapionemu! Opiekuj się nad nim, Boże nasz święty, w złych przygodach pocieszaj, w chorobie zdrów, w głodzie nakarm i w nieszczęściu ratuj. Bądź mu, Panie, miłościw, pośród obcych, jakoś był Tobiaszowi i Józefowi. Bądź mu Ojcem i Matką. Za przewodników daj mu Aniołów Swoich, a gdy spełni, co sobie zamierzył — do naszej wsi i do jego domu szczęśliwie go powróć. Tak się modlił chłop, w świątyni, gdzie polne zioła pachniały, śpiewały ptaki, gdzie pod nimi błyszczała w ogromnych skrętach Wisła, a nad nimi stary krzyż szeroko otwierał ramiona. Antek upadł do nóg matce, potem Andrzejowi, ucałował brata i — poszedł drogą. Ledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, aż wdowa zawołała za nim: — Antku.… — Co, matulu??… — A jak ci tam będzie źle u obcych, wracaj do nas… Niech cię Bóg błogosławi… — Zostańcie z Bogiem! — odparł chłopak. Znowu uszedł kawał drogi, i znowu zawołała za nim smutna matka: — Antku!… Antku!… — Co, matulu? — spytał chłopiec. Głos jego już słabiej dolatywał. — A nie zapomnij o nas, synusiu! Niech cię Bóg błogosławi! — Zostańcie z Bogiem! I szedł, szedł, szedł, jak ów chłopak, co wybrał się po cyrograf, wystawiony na własną duszę. Wreszcie za wzgórkiem znikł. Na polu rozlegał się jęk zbolałej matki. Ku wieczorowi niebo zaciągnęło się chmurami i spadł drobny deszcz. Ale że chmury nie były gęste, więc przedarły się przez nie blaski zachodzącego słońca. Zdawało się, że nad szarem polem i nad grzązką gliniastą drogą unosi się złote sklepienie, powleczone żałobną krepą. Po tem polu szarem i cichem, bez drzew, po drodze grzązkiej, posuwał się zwolna strudzony chłopiec, w siwej sukmance, z kobiałką i torbą na plecach. Zdawało się, że wśród głębokiego milczenia krople deszczu nucą tęskną melodję znanej pieśni: Przez dolinę, przez pole, Idzie sobie pacholę, Idzie sobie i śpiéwa, Wiatr mu z deszczem przygrywa! · · · · · · · · · · · · · · · Może spotkacie kiedy wiejskiego chłopca, który szuka zarobku i takiej nauki, jakiej między swoimi nie mógł znaleźć. W jego oczach zobaczycie jakby odblask nieba, które przegląda się w powierzchni spokojnych wód; w jego myślach poznacie naiwną prostotę, a w sercu tajemną i prawie nieświadomą miłość. Wówczas podajcie rękę pomocy temu dziecku. Będzie to nasz mały brat, Antek, któremu w rodzinnej wsi stało się już za ciasno, więc wyszedł w świat, oddając się w opiekę Bogu i dobrym ludziom. Bolesław Prus.
Natomiast w drugim kwartale 2020 r. do ruchu oddany zostanie odcinek tej linii z Pisza do Ełku. Pociągi pasażerskie pojadą wówczas z prędkością do 120 km/h, a czas przejazdu w relacji Szczytno - Ełk skróci się o połowę - z ok. 3 godz. do 1,5 godz. Podróż na trasie Olsztyn - Szczytno - Ełk potrwa nieco ponad 2 godziny.
Zapraszam na najnowszy odcinek podcastu OSS. Okiem Służb Specjalnych typu Standard, w którym opowiadam o przygotowaniach do pierwszej III Wojny Światowej z punktu widzenia służb specjalnych 😎 Usłyszysz o kontynuacji działań służb bezpieczeństwa II RP w ramach Brygad Wywiadowczych w latach okupacji niemieckiej i radzieckiej oraz o dwóch ważnych operacjach brytyjskich: misji krypt. „Freston” oraz przygotowaniach do operacji krypt. „Unthinkable”, czyli „Nie do pomyślenia”!Zero teorii, sama praktyka… Ostrzeżenie:Czytasz o tym, co naprawdę wydarzyło się w przeszłości. Wszelkie podobieństwo do aktualnych wydarzeń oraz postaci współczesnych jest całkowicie przypadkowe (i niezamierzone)!Ponadto w tym odcinku podcastu OSS. Okiem Służb Specjalnych używam słów, które mają jedynie charakter opisowy (poznawczy). W żadnym wypadku nie traktuj ich jako pojęcia wartościujące (które z natury rzeczy niosą ze sobą ładunek emocjonalny)!Miłego słuchania. Lub czytania (transkrypcji) 😉Zaś jeśli jeszcze nie wiesz kim jestem, to przeczytasz o mnie zarówno na Blogu, jak i na TERAZ PO KOLEI… ALBO ŚCIĄGNIJ I POSŁUCHAJ...TRANSKRYPCJAOSS. Okiem Służb SpecjalnychZaprasza: Piotr HermanCzyli to jest podcast dla chcących zrozumieć świat mniej lub bardziej tajnych służb. Zaś ja znam się na nich, gdyż sam byłem oficerem polskich służb specjalnych, a obecnie szkolę profesjonalistów wywiadu i bezpieczeństwa biznesu CSI (czyli Corporate Security Intelligence).Serdecznie zapraszam! witam Cię w najnowszym trakcie ostatnich tygodni zachorzałem nieco na znaną chyba wszystkim szkoleniowcom, trenerom i nauczycielom przypadłość – straciłem głos. Zasadniczo nadal jest średnio, ale postanowiłem nagrać nowy odcinek podcastu. Mam tyle materiału do przekazania, że po prostu szkoda nie skoro to wyjaśniłem, to myślę, że wybaczysz mi chrapliwość mego głosu w tym świecie cały czas dzieje się wiele. Bardzo wiele. A wszystko to nie wynika nie z próżni, lecz z tego, co realnie wydarzyło się (i nie wydarzyło) w przeszłości. Z tego też powodu, tak jak zwykle, ubieram moje opowieści w historyczny strój i biorę taką specjalną lupę z filtrem na służby specjalne. A tobie pozostaje jedynie wsłuchać się, aby samemu ocenić co i dzisiejszego odcinka jest arcyciekawa i ogrom wiedzy przed Tobą. Opowiem Ci bowiem o przygotowaniach do III Wojny Światowej!Zaczynamy!ZIMNA WOJNA ZA ŻELAZNĄ KURTYNĄ„Jeśli naród niemiecki złoży broń, wówczas Sowieci, zgodnie z porozumieniem zawartym między Rooseveltem, Churchillem i Stalinem, zajmą całą wschodnią i południowo-wschodnią Europę, w tym większą część Rzeszy. Nad tym terytorium zajętym przez Związek Radziecki zapadnie żelazna kurtyna, poza którą nastąpi rzeź narodów”.Tak napisał minister propagandy państwa niemieckiego, Joseph Goebbels, w artykule zatytułowanym „Rok 2000„, opublikowanym w tygodniku „Das Reich” z 25 lutego ponad rok później, 5 marca 1946 roku, sformułowanie „żelazna kurtyna” (na określenie porządku pojałtańskiego) spopularyzował Winston Churchill. Podczas historycznego przemówienia w amerykańskim mieście Fulton w stanie Missouri wygłosił zdanie o „żelaznej kurtynie” przebiegającej od Szczecina po Triest. Powiedział wówczas:„Od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem zapadła żelazna kurtyna dzieląc nasz kontynent. Poza tą linią pozostały stolice tego, co dawniej było Europą Środkową i Wschodnią. Warszawa, Berlin, Praga, Wiedeń, Budapeszt, Belgrad, Bukareszt i Sofia, wszystkie te miasta i wszyscy ich mieszkańcy leżą w czymś, co trzeba nazwać strefą sowiecką, są one wszystkie poddane, w takiej czy innej formie, wpływowi sowieckiemu, ale także – w wysokiej i rosnącej mierze – kontroli ze strony Moskwy”A z „żelazną kurtyną” nierozerwalnie wiąże się jeszcze jeden ważny termin: „zimna wojna”.Pierwszy raz użył go w 1945 roku brytyjski pisarz George Orwell w eseju „You and the Atomic Bomb” (czyli „Ty i bomba atomowa”), który ukazał się na łamach brytyjskiej lewicowej gazety „Tribune”.Następnie określenie to w 1947 roku użył Amerykanin Bernard Baruch (nota bene przyjaciela Churchilla), by opisać pojawiające się napięcia między dwoma byłymi sojusznikami z czasów II wojny światowej. Termin ten popularność zyskał dzięki książce pt. „Zimna wojna” napisanej przez znanego publicystę amerykańskiego, Waltera Lippmana. Stwierdził on w niej, że zakończył się okres koalicji antyhitlerowskiej, a rozpoczął się okres konfrontacji między mocarstwami zachodnimi i przyznać, że termin „żelazna kurtyna” zdobył dużą popularność. Trafnie przedstawiał sytuację w Europie: kontynent został taki stan rzeczy trwał do 1989 „zimna wojna” została zakończona upadkiem ZSRR, a za jedyne supermocarstwo na świecie zaczęto postrzegać Stany Zjednoczone Ameryki. Dzisiejszy świat zmierza jednak w stronę wielobiegunowości, gdyż istnieją już dwa supermocarstwa, kilka mocarstw regionalnych, a także – jak podaje ONZ – na świecie jest obecnie 195 państw. Choć to też nie jest sprawa prosta, gdyż liczba krajów zmienia się co jakiś czas na skutek przewrotów, powstań, wojen czy tym funkcjonują również i inne klasyfikacje np.:206 narodów olimpijskich (gdzie doliczmy narody zamieszkujące posiadłości zamorskie krajów członkowskich ONZ), czy też201 niepodległych państw (czyli kraje, które nie zaliczają się do ONZ i nie ogłosiły swojej niepodległości – jak np. Wyspy Cooka – oraz państwa, których niepodległość uznawana jest jedynie przez część krajów członkowskich ONZ – np. Tajwan).I w takim świecie, we wschodnim zakątku spokojnej wydawałoby się Europy, ponad miesiąc temu wojska rosyjskie wkroczyły na teren Ukrainy i zaczęła się w ogóle do niej doszło?Cóż, roszczenia terytorialne zawsze w historii były punktem zapalnym. Na naszym kontynencie mamy ich mnóstwo. Z punktu widzenia służb wywiadowczych to bardzo istotna dziedzina wiedzy. Odpowiednio sterując emocjami poszczególnych narodów można osiągnąć wiele. Rok 1989 doprowadził do pierwszych niepokojów na tle roszczeniowym: rozpad Jugosławii, wojna na Bałkanach, uznanie niepodległości Kosowa przez część członków ONZ, wojna w Gruzji, zajęcie obecna wojna rosyjsko – wieszczy, iż jest to początek III Wojny Światowej. Czy tak jednak jest? Nie wiem, gdyż to pokaże dopiero wszystko, co dotychczas opowiedziałem, jest ogólnie znane. Nas jednak interesuje to, co działo się w kuluarach – a konkretnie jak na to wszystko spojrzeć okiem służb wybuch tej wielkiej, III Wojny, przepowiadano już wcześniej. I to kilka razy – co znaczy, że do niej nie doszło. Z interesującego nas punktu widzenia pierwszy raz miało to miejsce… jeszcze w trakcie II Wojny Światowej! Ten epizod znany jest jako operacja (lub misja) krypt. „Freston„.Zanim jednak do niej dojdziemy opowiem Ci o kontynuacji działań służb bezpieczeństwa II RP w ramach Brygad Wywiadowczych w latach II Wojny Światowej (aż do 1946 roku). Zaś po omówieniu misji Freston usłyszysz o tajnych przygotowaniach do III Wojny Światowej, czyli o operacji krypt. „Unthinkable„. To „nie do pomyślenia” – bo to jest tłumaczenie tego angielskiego słowa!Zaczynamy!BRYGADY WYWIADOWCZEW tej części skorzystam z artykułu napisanego przez Zbigniewa Nawrockiego pt. „Brygady Wywiadowcze (1940-1946)„, który opublikowany został w periodyku „Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej ” Nr 1-2 z 2008 przegranej kampanii wrześniowej zadania tzw. defensywy, czyli kontrwywiadu politycznego, nie straciły bynajmniej na ważności. Zgodnie z przepisami prawa na czas wojny, cała odtwarzana administracja cywilna podporządkowana została jednemu celowi: zbrojnej walce o niepodległość marcu 1940 r. gen. Stefan Rowecki przedstawił Politycznemu Komitetowi Porozumiewawczemu projekt zorganizowania tzw. komend etapowych, które miały zapewnić zaplecze na czas powszechnego wystąpienia zbrojnego. Komitet odrzucił jednak pomysł, uważając, że jest to zakamuflowana forma przejęcia władzy przez „wojsko”. Wskutek tego pod koniec kwietnia 1940 r. Rowecki przedstawił politykom nowy projekt: wybór osoby, która by w ścisłym porozumieniu zarówno z Komitetem, jak i komendantem Związku Walki Zbrojnej podejmie prace nad utworzeniem administracji zależnej od został maju 1940 r. funkcję szefa koordynacji spraw wojskowych i cywilnych objął urlopowany na ten czas z wojska Ludwik Muzyczka, który przedłożył wkrótce plan zorganizowania trójinstancyjnej Administracji Tymczasowej. W czerwcu 1940 r. Muzyczka został podporządkowany tymczasowemu delegatowi Rządu RP na Kraj, Janowi to przedwojenny działacz Związku Strzeleckiego (komendant Okręgu Wileńskiego i tajnego Okręgu Pomorskiego), urzędnik ( starosta powiatowy w Głębokiem na Wileńszczyźnie i w Wyrzysku na Pomorzu), a także współtwórca i komisarz cywilny jednej z pierwszych konspiracyjnych organizacji antyniemieckich – Organizacji Orła administracjiDo prac nad organizacją administracji w ramach ZWZ Muzyczka przystąpił dopiero w marcu 1941 r. Za podstawę swej pracy przyjął przepisy prawne regulujące funkcjonowanie struktur państwowych w okresie wojny. Artykuł 4 ustęp 2 ustawy o stanie wojennym z 1939 r. mówił:„W miejscowościach, w których wskutek działań wojennych władze administracji ogólnej nie są czynne, wszelkie ich uprawnienia przechodzą z mocy samego prawa na właściwe władze wojskowe”:na szczeblu centralnym, przy departamentach delegatury miały być powołane Biura Wojskowe,na szczeblu wojewódzkim – Wydziały Wojskowe współpracujące z okręgowymi delegatami rządu,na szczeblu powiatów – Referaty połowie 1941 r. na szczeblu centralnym utworzono pierwsze Biura Wojskowe, których do końca 1941 r. funkcjonowało dziewięć – w tym Biuro Wojskowe Spraw Wewnętrznych. Pozostałe biura to:Wojskowe Biuro Sprawiedliwości,Wojskowe Biuro Skarbu,Wojskowe Biuro Pracy, Opieki Społecznej i Zdrowia,Wojskowe Biuro Rolnictwa,Wojskowe Biuro Aprowizacji,Wojskowe Biuro Komunikacji,Wojskowe Biuro Przemysłu i Handlu orazWojskowe Biuro kierowniczym aparatu Biur Wojskowych ustanowione zostało w Komendzie Głównej ZWZ Szefostwo Biur Wojskowych noszące krypt. Kolejno: „Teczka”, „Głóg” i „Róża”. Szefem biur został Muzyczka. Równolegle przystąpiono do tworzenia struktur BezpieczeństwaJedną z komórek Biura Spraw Wewnętrznych stanowił Oddział Bezpieczeństwa. W oddziale miały funkcjonować komórki:informacyjno-polityczna,służby bezpieczeństwa, a takżeBrygady zadań Oddziału Bezpieczeństwa miały należeć organizacja aparatu służby bezpieczeństwa, łącznie z przygotowaniem struktur policji porządkowej, kryminalnej i politycznej, przygotowanie zarządzeń dotyczących „zabezpieczenia” porządku publicznego w tzw. okresie przejściowym, czyli po ustaniu działań zabezpieczenie rozumiano „unieszkodliwienie elementów wywrotowych”, a także przygotowanie sądów BrygadSzczególne zadania w ramach oddziału otrzymały Brygady, które miały „rozpracowywać” wiele zagadnień z zakresu bezpieczeństwa i porządku publicznego, ze szczególnym uwzględnieniem ruchu komunistycznego, a także mniejszości narodowych oraz organizacji społecznych i iż sprawy mniejszości narodowych w okresie międzywojennym znajdowały się w kompetencji pionu politycznego, a później śledczego policji. Zakres działania Brygad obejmował przede wszystkim zbieranie materiałów i informacji w kwestii bezpieczeństwa. Priorytetowo traktowano tzw. element wywrotowy, czyli komunistów. W tym względzie rozpracowaniu podlegał:„a) stan organizacyjny, osobowy, technika pracy i metody pracy elementów komunistycznych w okresie bezpośrednio przed wojną (1 IX 1939 r.),b) stan organizacyjny, osobowy, technika pracy, metody pracy i aktualne nastawienie elementów komunistycznych w związku z wytworzoną sytuacją w dobie dzisiejszej”Na bieżąco Brygady miały prowadzić inwigilację działalności komunistów w organizacjach lewicowych (polskich i mniejszościowych), w większych ośrodkach pracy (obozy pracy, fabryki), w prasie podziemnej, ale także w organizacjach niepodległościowych, w tym w partiach obozu pierwszej połowie 1940 r. Muzyczka rozpoczął gromadzenie kadr z myślą o ich wykorzystaniu w ramach Administracji Zastępczej. Wydana w grudniu 1941 r. „Instrukcja ogólna dla Wydziałów Wojskowych” wspominała, że:„Na terenie niektórych okręgów już od dłuższego czasu zostały powołane brygady wywiadowcze, których wyniki prac uzasadniają potrzebę rozciągnięcia tej formy wywiadu i na pozostałe okręgi. Tam przeto, gdzie Br[ygad] W[ywiadowczych] nie ma, Szefowie W[ydziałów] W[ojskowych] przystąpią niezwłocznie do ich zorganizowania”Struktura organizacyjna Szefostwa Biur Wojskowych z przyczyn oczywistych nie wszędzie została wprowadzona w życie i nie wszędzie wyznaczone zadania zostały podjęte w pełnym połowie 1943 r. Wydziały Wojskowe, oprócz Okręgu Krakowskiego AK, funkcjonowały w Obszarach Warszawskim (dla województwa warszawskiego) i Lwowskim (dla województw lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego), a także w Okręgach: Kieleckim, Warszawskim (dla Warszawy), Lubelskim, Śląskim, Łódzkim, Poznańskim, Białostockim, Wileńskim, Nowogródzkim i utworzono Ekspozytury Wydziałów Wojskowych dla Okręgów: Tarnopolskiego i Stanisławowskiego oraz Podokręgu Obszarze Lwowskim AK Wydział Wojskowy liczył ok. 700 osób. Składał się z Oddziału Bezpieczeństwa wraz z Brygadami połowie 1943 r. zapadła decyzja o scaleniu „Teczki” i organizowanej przez Delegaturę Rządu Administracji jak to u nas:„To głównie niezwykłe sukcesy organizacyjne Muzyczki wywołały przesadne i niczym nieuzasadnione obawy stronnictw politycznych. (…) Aparat Muzyczki stał się silną konkurencją dla aparatu administracyjnego Delegatury, który w 1942 r. nie mógł się żadną miarą z nim mierzyć”To opinia zastępcy Muzyczki, Jerzego scalanych komórek, po uzyskaniu urlopów z wojska, miał przejść pod zwierzchnictwo władz cywilnych (delegatów) i otrzymać w przybliżeniu funkcje podobne do tych pełnionych w „Teczce”.Szefowie Biur Wojskowych mieli zostać zastępcami dyrektorów departamentów delegatury, szefowie Wydziałów Wojskowych zostali przewidziani na stanowiska dyrektorów biur delegatów okręgowych, względnie ich zastępców, referenci powiatowi mieli objąć funkcje zastępców delegatów Biur Wojskowych, który z różnych względów nie przechodził do struktur cywilnych, został przesunięty w ramach AK na inne odbyło się zasadniczo na przełomie 1943 i 1944 r., z wyjątkiem kilku Biur Wojskowych, Przemysłu, Komunikacji i Telekomunikacji, które nadal tworzyły już „Głóg”.Brygady Wywiadowcze miały przejść po scaleniu do Wydziałów Bezpieczeństwa w Biurach Okręgowych Delegatów Rządu. Ale np. krakowska Brygada Wywiadowcza pozostała w strukturach AK. Fakt ten miał daleko idące skutki, zadecydował o przyszłości Brygad, o przetrwaniu ich struktur na terenie Krakowskiego Okręgu AK, „Nie”, a później Obszaru Południowego Delegatury Sił Zbrojnych i WiN, czyli drugiej konspiracji – działalności Brygad nie uległy zmianie. Zmieniły się natomiast metody i formy zbierania również nie podlegał już ruch komunistyczny jako całość, ale konkretne instytucje komunistycznej władzy i ludzie, którzy tę władzę reprezentowali:w pierwszym rzędzie rozpracowaniu podlegały służby sowieckie: komendy wojenne, organy „Smiersza”, NKWD/NKGB, doradcy sowieccy, UB, więzienia i areszty, ich funkcjonariusze, instytucje aparatu państwowego i quasi- samorządowego (urzędy wojewódzkie, w tym szczególnie wydziały społeczno-polityczne, rady narodowe, starostwa) oraz komitety PPR wszystkich szczebli i stronnictwa „koncesjonowane” (PPS, SL i SD),monitorowano rozwój sytuacji społeczno-politycznej i gospodarczej na terenie zajmowanym przez wojska sowieckie,rejestrowano zbrodnie i nadużycia nowej władzy, morderstwa, rabunki i gwałty popełniane przez Sowietów oraz działalność rzeczywistość wymagała także zmiany kadr konspiracyjnej siatki Brygad. Siatka złożona z byłych wywiadowców Policji Państwowej czy żołnierzy AK przestawała być wystarczająca, gdyż potrzebni byli nowi ludzie zainstalowani w aparacie nowej władzy: członkowie PPR, funkcjonariusze UB i milicji, urzędnicy, współpracujący z Brygadami oraz dostarczający bieżących i wiarygodnych drugiej konspiracji Brygady stanowiły w dalszym ciągu niezależną sieć wywiadowczo-informacyjną. Nie podlegały one kierownictwu okręgów (wydziałów) DSZ i WiN, lecz bezpośrednio szefowi Brygad Obszaru Brygad trwała do końca 1945 r. Rozbudowano siatki wywiadowcze w Podokręgu, a później w Okręgu Rzeszowskim i Krakowskim, w kwietniu 1945 r. w Okręgu organizacyjną Brygad stanowiły nie rejony i rady (jak to miało miejsce w WiN), lecz inspektoraty i obwody. Również zasięg terytorialny inspektoratów Brygad nie pokrywał się z rejonami struktury Brygad polecały swym komórkom wywiadowczym zorganizowanie wywiadu i kontrwywiadu osobowego i organizacyjnego przez dobór osób najpewniejszych pod względem przekonań patriotycznych, uzdolnień, bezstronności i pewności charakterów;2) ugruntowanie jak najszerszej pracy konspiracyjnej w swej działalności i niedopuszczenie w żadnym wypadku do rozszyfrowania wobec wywiadu NKWD wzgl[ędnie] UBP;3) bezpośredni wywiad poszczególnych osób i organizacji, na które przez swoją działalność szczególnie po 1 IX 1939 r. można wydać w myśl obowiązujących ustaw wyrok, jako na zdrajców Państwa Polskiego;4) bezpośredni wywiad poszczególnych osób i organizacji, które przez swoją działalność szczególnie po 1 IX 1939 r. wykazały pełną wartość ideową, przez co stały się godnymi do objęcia przyszłych kierowniczych stanowisk, stosownie do swych uzdolnień fachowych, wreszcie: 5) kwalifikacja elementu niepewnego, chwiejnego, na który należy zwrócić uwagę w przyszłości i uszanować przez odpowiednie stwarzanie dla nich warunków terenowych i pracy”Równocześnie podkreślano:„że nie ilość, lecz jakość decydować będzie o wynikach pracy BW”Raporty z obwodów i inspektoratów przekazywane były do okręgowego Biura Studiów, komórki składającej się z referatów: społeczno-politycznego, kontrwywiadowczego i gospodarczego, a zajmującej się opracowywaniem dostarczanych przez struktury terenowe materiałów i przesyłaniem ich przez łączników do Biurze Studiów Obszaru (krypt. „Izba Kontroli”), raporty były ponownie analizowane i, przy pomocy komórki propagandowej redagowane w formie profesjonalnie przygotowanego biuletynu wewnętrznego „Informator”, który co miesiąc trafiał do Zarządów Wydziałów Zrzeszenia referendum w 1946 r. nastąpił kres działalności zaznaczyć, iż pomimo przestrzegania zasad konspiracji funkcjonariuszom UB udało się zinfiltrować agenturalnie komórki Brygad. I w sierpniu 1946 r. nastąpiło uderzenie w centralę Brygad i aresztowanie szefostwa. Do końca września rozbito także Okręgi Rzeszowski i MISJA WOJSKOWAW kwietniu 1943 r. ZSRR zerwał stosunki z rządem polskim (londyńskim). Podziemna armia polska pracowała zaś nad planami zorganizowania na ziemiach polskich powstania. To wymuszało potrzebę obecności aliantów na okupowanych ziemiach polskich przy dowódcy Armii był to czas, gdy zwycięstwa Armii Czerwonej pod Stalingradem i na Łuku Kurskim oraz ustalenia konferencji w Teheranie jednoznacznie utwierdziły Brytyjczyków i Amerykanów w tym, że Polska jest częścią sowieckiej strefy z ważnych, końcowych akcentów tajnych działań alianckich było przyjęcie ze zrzutu na terenie Polski angielskiej misji wojskowej o kryptonimie „Freston”. Jej zadaniem było dostarczenie bezpośrednich informacji z okupowanej Polski przez angielskich oficerów wywiadu i wyjaśnienie przez nich stosunków wojskowych i politycznych pomiędzy Polakami a Sowietami końcowej fazie wojny. Zaś celem wojskowym misji było:zapoznanie się ze stanem uzbrojenia Armii Krajowej, które wówczas było niedostateczne dla podjęcia walk w ogólnonarodowym powstaniu,analizowanie stosunku AK do innych ugrupowań partyzanckich oraz Armii Radzieckiej,uczestniczenie Misji przy Dowódcy AK lub Dowódcy Okręgu w ustalaniu warunków ujawniania się i rozbrajania po zajęciu przez wojska sowieckie terenów na zachód od misji Freston został zrelacjonowany po wojnie zarówno przez żołnierzy AK, jak i we wspomnieniach członka delegacji, polskiego oficera łącznikowego, kpt. Antoniego Pospieszalskiego ps. A. N. Currie, w książce pt. „Misja brytyjska w Polsce 1944-1945”.23 grudnia 1944 r. podchorąży „Ryś” (Leszek Cetner) otrzymał od szefa sztabu I Oddziału Organizacyjnego Okręgu AK „Jodła”, mjr. „Krzema” (Franciszka Blicharskiego) rozkaz szczególny: w dniu wigilii 24 grudnia 1944 r. ma się zgłosić na zapleczu dworca kolejowego w Koniecpolu w określonym czasie przyjazdu pociągu z Częstochowy w mundurze służby leśnej. I tak zrobił. W Koniecpolu po wyjściu z dworca zgłosił się do niego cywil w średnim wieku, którego po wymienieniu hasła przewiózł oczekującą tam bryczką, do majątku Oleszno państwa wykonaniu zadania kurierskiego „Ryś„, po powrocie do oddziału, dowiedział się, że niedawno przeprowadził Komendanta Głównego AK, generała „Niedźwiadka” (Leopolda Okulickiego) na wigilię partyzancką do lesie Oleszna Komendant Główny AK dokonał przeglądu 74 Pułku Piechoty AK i udał się na spotkanie z brytyjską misją wojskową o krypt. tej misji, po odpowiednim przeszkoleniu, przerzucono z Anglii do bazy lotniczej w Brindisi na południu Włoch. Tam oczekiwali oni na „skok” do kraju zaś wyznaczono zrzutowisko krypt. „Ogórki”, znajdujące się ok. 30 km na wschód od Częstochowy, w pobliżu miejscowości Żarki, grudnia 1944 roku o godzinie na zrzutowisku odczuwało się wielkie napięcie. Oddział odbioru bacznie obserwował lądujące spadochrony, a oddział osłonowy patrolował teren. Przez radiostację AK nadano zaszyfrowany sygnał:„Zrzut odbył się prawidłowo”Wylądowali:płk David T. Hudson,mjr Sooly Flood,mjr P. Kemp,kpt. Anthony Currie, którym był cichociemny mjr Antoni Nikodem Pospieszalski ps. „Rosomak”, „Łuk”, „Profesor”, „Trepka” alias Edward Ewert vel Anthony Currie,sierż. D. wylądować sześciu członków misji, ale szósty, kpt. Alan Morgan, tuż przed odlotem z Brindisi źle się poczuł i zrezygnowano z jego udziału w tymczasowe miejsce przebywania członków misji „Freston” wybrano mały dworek we wsi Katarzyna ok. 20 km od Radomska. Jeden dzień odpoczywali, a później odbyły się spotkania z oficerami i żołnierzami AK oraz tzw. sondażowe rozmowy z różnymi środowiskami. Anglicy – oprócz jednego, kpt. Anthony Currie (Antoniego Pospieszalskiego), który początkowo nie ujawniał, że jest pochodzenia polskiego i zna dobrze nasz język posługiwali się tłumaczami spośród oficerów z gen. Okulickim była kulminacyjnym punktem krótkiego i bezowocnego pobytu misji w okupowanej Polsce. Generał najpierw przedstawił ogólne niemieckie działania w Polsce, stan rozmieszczenia sił Armii Krajowej i stosunki z AL i NSZ, a potem wskazał przykłady współpracy z Armią Czerwoną, której wykonanie kończyło się zwykle tragicznie dla żołnierzy AK. Oświadczył, że z chwilą objęcia terenu przez wojska rosyjskie, oddziały Armii Krajowej będą rozwiązywane (by chronić polskich żołnierzy).Misja kilka razy dziennie łączyła się drogą radiową z Londynem za pomocą swoich dwóch sowiecka ruszyła znad Wisły 15 stycznia i 17 zajęła rejon Częstochowy i misji Freston znajdowało się miasteczko Żytno, gdzie stacjonowała jednostka sowiecka, w tym NKWD. Członkowie misji pożegnali się z żołnierzami, by udać się do jednostki Armii Czerwonej. Tam nie dano im wiary, że są Anglikami. Twierdzono, że to „bandyci” z AK, którzy zachowują się w dziwny sposób i nie chcą mówić po polsku. Odebrano im broń, sprzęt i wtrącono do piwnicy dworskiej. Przesłuchania trwały kilka dni. Następnie przewieziono ich do Radomska i Częstochowy. Pułkownik Hudson domagał się widzenia z dowódcą frontu, marsz. Iwanem Koniewem. Zanim po długich przesłuchaniach dostarczono ich do sztabu frontu, gdzie dostali samolot do Moskwy, upłynęło sporo czasu i konferencja w Jałcie już się materiały misji nie zostały przekazane drogą radiową i nie dotarły do Londynu na czas. Churchill nie miał argumentów do rozmów ze Stalinem. Choć gdyby dotarły, to i tak nie miałyby wpływu na wojnie w Londynie opublikowano raport misji o pobycie w okupowanym kraju. Prawdopodobnie jest jeszcze tajny raport w archiwach wywiadu brytyjskiego, w którym przypuszczalnie są wyniki rozmowy z gen. Leopoldem Okulickim „Niedźwiadkiem” o włączeniu podległych mu oddziałów wojska pod bezpośrednie dowództwo Armii Czerwonej i wykorzystaniu do dalszej walki z Okulicki 19 stycznia 1945 r. rozwiązał Armię Krajową, a w jej miejsce utworzył elitarną organizację „NIE” Niepodległość. I niedługo potem został podstępnie aresztowany przez Rosjan w Pruszkowie, a następnie stanął jako oskarżony na pokazowym procesie moskiewskim szesnastu i został zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach w rosyjskim ratunek frestończykom przyszła brytyjska ambasada w Moskwie, która (zaalarmowana przez Londyn) prowadziła poszukiwania zagubionych agentów SOE. Na początku lutego Sowieci przyznali się Anglikom, że wiedzą, gdzie znajdują się członkowie misji. W połowie lutego zostali przetransportowani do Moskwy, gdzie przeżyli chwile grozy. Zobaczyli, że enkawudziści wjeżdżają z nimi na dziedziniec słynnej Łubianki i spodziewali się najgorszego. Po chwili jednak ich obawy zastąpiła nieopisana ulga. Do sali wszedł oficer brytyjskiej misji wojskowej w okrężną przez Bliski Wschód powrócili do Londynu. Z otrzymywanych brytyjskich informacji wywiadowczo – polityczno – wojskowych z Polski premier Churchill miał prawo wnioskować, że dalsze popieranie prolondyńskiego podziemia w Polsce przestało być opłacalne dla Pospieszalski jako kapitan A. N. Currie napisał:„Niechętnie wracam myślą do tej misji. Tyle w niej było pretensjonalnego absurdu, a osiągnęła tak niewiele. Jedynym jej rezultatem jest entuzjastyczny raport płk. Hudsona o Armii Krajowej i Polsce Podziemnej, przedstawiony po powrocie Churchillowi i od tego czasu spoczywający zapewne w aktach gabinetu wojennego jako historyczne curiosum.(…) Audiencja u lorda Sellowne’a, ówczesnego ministra wojny gospodarczej, miała charakter całkowicie formalny, podobnie zresztą jak przyjęcie u Mikołajczyka.(…) Zapowiadana audiencja u premiera Churchilla, o ile mi wiadomo, wcale się nie odbyła. Moi angielscy koledzy jednak wyzbyli się złudzeń co do Rosji”Oficjalny raport misji nie wpłynął jednak w żaden sposób na brytyjską politykę względem jak potoczyła się historia?Aresztowania żołnierzy AK przez NKWD, londyński rząd polski stracił poparcie aliantów, zaś walka zbrojna zakończyła się klęską. Pomimo ogromnej ofiarności i jednak nie był koniec…III WOJNA ŚWIATOWA„Nie do pomyślenia” – tak tłumaczy się kryptonim tej nigdy nieprzeprowadzonej operacji. Operacji krypt. „Unthinkable”.Na jej temat powstała bardzo ciekawa monografia, dostępna również w języku polskim: Jonathan Walker „Trzecia wojna światowa. Tajny plan wyrwania Polski z rąk Stalina”.Najpierw moja wątpliwość. Powyższa książka powstała na podstawie materiałów archiwalnych. Archiwa są brytyjskie i w dobrym świetle przedstawiają działania Brytyjczyków. Wynika z nich, że to nie Churchill sprzedał Polskę Stalinowi, a to prawda?Mówiąc szczerze, to nie wiem. Dlatego przedstawię o co chodzi w tej całej sprawie na podstawie dostępnych początku 1945 roku żołnierze Armii Czerwonej ruszyli do ostatecznego szturmu na III Rzeszę. Do Berlina mieli niespełna 200 kilometrów, na południu byli już na granicy z Jugosławią. Zjednoczone Królestwo było praktycznie bankrutem, który zerkał na Stany Zjednoczone, oczekując wsparcia elity amerykańskie zwracały się już w stronę Pacyfiku. Dodatkowo ich przedstawiciele uważali, że wszystkie ruchy Churchilla dążą do utrzymania Wielkiej Brytanii jako imperium kolonialnego, co z kolei było nie na rękę Wujowi Samowi (czyli USA).Sytuacja, w jakiej znalazł się Churchill, była nie do pozazdroszczenia. Prezydent Roosevelt został otoczony proradzieckimi doradcami i licznym gronem radzieckich szpiegów, a jego najważniejsi doradcy: szef sztabu wojsk lądowych generał George Marshall, ambasador Joseph Davies, Harry Hopkins, a także syn Elliott Roosevelt, rozważali gotowość na wszelkie ustępstwa wobec Stalina. Wierzyli, że zapewni to bezpieczeństwo w Europie i uchroni ją od brytyjskiego imperializmu. Dlatego nie wyrazili zgody na zaangażowanie większych sił na Bałkanach i zatrzymali natarcie 3 Armii generała Pattona w kierunku Pragi i był do tego stopnia przekonany o dobrej woli Stalina i zaślepiony nienawiścią do brytyjskiego imperializmu, że powiedział Churchillowi:„W pojedynkę poradzę sobie ze Stalinem lepiej niż pańskie ministerstwo spraw zagranicznych lub mój departament stanu”A w Jałcie okazało się, jak bardzo się o której świat pierwszy raz usłyszał w 1998 roku, została oznaczona kryptonimem „Unthinkable” i otrzymała najwyższy poziom tajności. Wiedzieli o niej jedynie planiści i najbliżsi współpracownicy premiera. Churchill zdecydował, że nie przekaże jej planów nawet Amerykanom. Związane z nią kwestie konsultował jedynie z generałem Andersem, gdyż 1. i 2. Korpus Polski miały mieć kluczowe znaczenie w oswobodzeniu ziem problem stanowił następca Franklina D. Roosevelta, prezydent Harry Truman, który nie był w pełni zorientowany w sprawach międzynarodowych i opierał się jedynie na wiedzy doradców poprzednika. Ci doradzili mu jak najszybsze wycofanie wojsk z Europy i przerzucenie ich na 12 maja 1945 roku Churchill przesłał prezydentowi Trumanowi, taki telegram:„Jestem głęboko zaniepokojony sytuacją w Europie. Doszło do mojej wiadomości, że połowa amerykańskiego lotnictwa w Europie zaczęła już dyslokację na Pacyfik. Co jednak w tym czasie stanie się z Rosją? Zawsze pracowałem nad utrwaleniem przyjaźni z Rosjanami, ale – podobnie jak pan – odczuwam głęboki niepokój z powodu ich interpretacji decyzji z Jałty, ich stosunku do spraw polskich, przewagi, jaką osiągnęli na Bałkanach (…).Obawiam się wpływu komunistycznej propagandy na tak wiele krajów. Przede wszystkim jednak obawiam się ich wielkich armii znajdujących się w stanie gotowości bojowej przez długi czas”Truman tych obaw nie po wojnie?Wiosną i latem 1945 r. Churchill, Roosevelt i Truman na przemian grozili Stalinowi i próbowali go zjednać, podczas gdy on konsekwentnie i nieugięcie forsował swoje żądania. W takiej oto atmosferze wielkiej niepewności narodziła się operacja „Unthinkable„.Brytyjski plan składał się z 38 stron i zawierał ocenę skuteczności ewentualnego ataku Aliantów na Armię Czerwoną. Atak miał się rozpocząć już 1 lipca 1945 roku, zanim jeszcze wojska zdążyłyby zostać zdemobilizowane, czego od Churchilla domagali się ataku mieliby ruszyć żołnierze państw Commonwealthu, Plan ataku, który miał się rozpocząć 1 lipca 1945 r., przewidywał dwa równoczesne natarcia z głębi terytorium Niemiec: jedno na kierunku Szczecin–Piła–Bydgoszcz, drugie zaś Lipsk– Cottbus–Poznań–Wrocław (co sugerowałoby, że po przekroczeniu Nysy Łużyckiej natarcie rozwinie się w dwóch kierunkach). Celem tego ataku miało być osiągnięcie rubieży Gdańsk–Wrocław–Kotlina Kłodzka. Dalszy postęp miał być wstrzymany, zarówno z obawy przed sowiecko-czechosłowackim atakiem na prawe skrzydło wojsk alianckich, jak i w nadziei, że ich szybkie dotarcie do owej rubieży skłoni Stalina do wycofania się z Polski (oczywiście nie dalej niż do „linii Curzona”).Dłuższe zatrzymanie wojsk na linii Gdańsk–Wrocław uznano za niemożliwe, gdyby więc Stalin nie ustąpił, to pozostawał odwrót lub przedłużenie ofensywy na wschód, co najmniej do przedwojennej granicy polsko-sowieckiej, a nawet dalej, czyli wojna totalna wraz z jej bardzo niepewnym Royal Navy – która miała wpłynąć na Bałtyk i przeprowadzić liczne desanty między Szczecinem a Gdańskiem – nad sowiecką marynarką wojenną była absolutna; również alianckie lotnictwo wszelkiego rodzaju (myśliwskie, a szczególnie bombowe – taktyczne i strategiczne) górowało nad sowieckim; wyjątkiem były samoloty szturmowe Tu-2. Na dodatek Sowieci zostaliby oczywiście pozbawieni zachodnich dostaw paliwa lotniczego i surowców niezbędnych do produkcji starcia pancerne miały więc mieć miejsce na wschód od linii Odra-Nysa Łużycka. Planowano odepchnąć Sowietów za przedwojenne granice. Jeśli nie udałoby się tego dokonać do zimy, wojska miały poczekać do wiosny. Sztabowcy obawiali się natomiast, że Armia Czerwona może w tym czasie wyprowadzić kontratak z Bałkanów, bądź z wiedział jednak o amerykańskim projekcie „Manhattan„, programie budowy broni atomowej. I miał plan awaryjny. W razie problemów na froncie zamierzał użyć nowej broni przeciwko Związkowi wobec niechęci Amerykanów i szybkiego wycofywania ich wojsk z Europy, szefowie Połączonych Sztabów uznali operację za nierealną i w notatce przedstawionej premierowi 22 maja 1945 roku stwierdzono, że operacja jest „wysoce ryzykowna„. W odpowiedzi Winston Churchill 10 czerwca 1945 przesłał depeszę z poleceniem, aby przygotować plan na wypadek agresji Rosji na Wyspy rezygnacji z przeprowadzenia operacji „Unthinkable” i przegraniu przez Churchilla wyborów, w wyniku czego na konferencji w Poczdamie Zjednoczone Królestwo reprezentował proradziecki Anthony Eden, Stalinowi udało się za zgodą Amerykanów przeforsować wszystkie swoje wówczas była już jedynie marionetką w jego 30 sierpnia 1946 odbyło się nieformalne spotkanie między brytyjskim i amerykańskim szefem sztabu na temat tego, jak może wyglądać konflikt w Europie i najlepsza strategia prowadzenia wojny przeciwko komunistom. I dopiero wtedy Amerykanie zrozumieli, że to Związek Radziecki, a nie Wielka Brytania jest ich największym zmartwieniem w w tym kontekście bardzo prawdopodobne jest to, że Sowieci zawzięcie niszczyli Polskie Państwo Podziemne (zwłaszcza jego zbrojne ramię, Armię Krajową) nie z obawy przed dywersją podczas końcowych miesięcy wojny z Niemcami czy też w zamiarze ułatwienia polskim komunistom przejęcia władzy, lecz przede wszystkim po to, żeby uchronić swoje linie zaopatrzenia na wypadek przyszłej wojny z na dziś byłoby na tyleJa zaś opowiadam Ci o tym wszystkim, gdyż po prostu znam się na tym. Sam byłem oficerem polskich służb specjalnych, a obecnie szkolę profesjonalistów wywiadu i bezpieczeństwa biznesu CSI (czyli Corporate Security Intelligence): wywiadowców, analityków, bezpieczników, strategów biznesowych oraz każdą osobę zainteresowaną tematyką. I na tych kursach szkolę kadry wywiadowcze i analityczne dla praca służb i ich agentur nie zmienia się z upływem lat. W przeciwieństwie do cały czas ulepszanej słuchasz tego podcastu, to już o tym masz jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, to zapraszam Cię na dalsze ich nie masz – to zapraszam Cię tym ten odcinek zaś chcesz się ze mną podzielić jakimiś pytaniami lub sugestiami, to możesz to zrobić, piszą e-maila na adres:kontakt@ bezpośrednio w komentarzu na Blogu lub pod tym odcinkiem na YouTube’owym kanale 😉I mam do Ciebie ogromną prośbę: poleć ten podcast, OSS. Okiem Służb Specjalnych przynajmniej jednej osobie spośród Twoich znajomych!Jednej!Ciebie to nic nie kosztuje, a w ten sposób ten podcast dotrze do wszystkich zainteresowanych!Jeśli zaś nie chcesz przegapić nic z tego, o czym opowiadam na temat służb mniej i bardziej tajnych, to zasubskrybuj Newsletter na stronie 😉 Otrzymasz wówczas darmowego ebooka mojego ZAKOŃCZENIEAby niczego nie przegapić przypominam, że…jeśli interesuje Cię tematyka Bloga:A tymczasem…Do zaczytania, zasłuchania lub po prostu: do zobaczenia!I pozwolę sobie przypomnieć, że książka, którą napisałem wraz z Tomkiem Safjańskim i Pawłem Łabuzem pt. „Ochrona przedsiębiorstwa przed szpiegostwem gospodarczym. Prawne i praktyczne aspekty zapewnienia bezpieczeństwa aktywów przedsiębiorcy” jest cały czas dostępna w sprzedaży. Ogrom wiedzy!!! Nie przeocz jej 😉A jeśli chcesz przeczytać inne artykuły na Blogu, to zajrzyj HermanSerdecznie Cię witam!!! I przy okazji: Tak, to ja jestem na tym zdjęciu 😉 Piszę o służbach mniej lub bardziej tajnych, gdyż doskonale rozumiem ich specyfikę. Tak się bowiem składa, że zanim zostałem szkoleniowcem Wywiadu Bezpieczeństwa Biznesu CSI (Corporate Security Intelligence) byłem oficerem polskich służb specjalnych. A obecnie przekazuję praktyczną wiedzę i umiejętności niezbędne dla biznesowych: researcherów (czyli wywiadowców), analityków (i to nie tylko wywiadowczych), bezpieczników (czyli wszelakich specjalistów ds. bezpieczeństwa) oraz strategów biznesowych (co oznacza również menadżerów i kierowników różnego autoramentu, a także top managementu). Po prostu szkolę każdą osobę zainteresowaną tą tematyką. I na tym zarabiam. A blogowanie i podcasting są moim prezentem dla Ciebie 😎
W listopadzie radni warszawskiego Targówka zadecydowali, że w przyszłości tramwaje nie powinny jeździć ulicami Św. Wincentego oraz Głębocką. Tramwaj na Głębockiej miałby rozwiązać problemy komunikacyjne położonej za Targówkiem wschodniej Białołęki. Jak dowiedział się "Rynek Kolejowy", planowana linia pozostanie w planie miejscowym, ale jako informacja, a nie ustalenie. W
Strażnicy miejscy angażują się w pomoc uchodźcom z Ukrainy. Udzielają nie tylko pomocy medycznej, ale również po prostu rozmawiają z nimi i pocieszają ludzi, którzy uciekają przed koszmarem wojny. Kiedy pociąg z Ukrainy dojeżdża do Warszawy, dla jednych to koniec, dla innych – początek dalszej podróży. Większość umówiła się już ze znajomymi, ale niektórym padły baterie w telefonach lub po prostu nie mieli w Polsce zasięgu. Warszawscy strażnicy miejscy właśnie na takie osoby zwracają szczególną uwagę. Pomagają zanieść dzieci i bagaże do ogrzewanej hali Dworca Wschodniego, wskazują punkt informacyjny, w którym można uzyskać niezbędne informacje i otrzymać pomoc. Straż Miejska opisuje kilka takich sytuacji. Na stołecznym dworcu kolejowym strażnicy spotkali kompletnie zagubioną kobietę z dwójką dzieci i bagażami. Nikt na nią nie czekał. Nie była nawet pewna, w jakim jest mieście – przekazali strażnicy. Okazało się, że uciekła z Kijowa. Jej mąż pozostał tam i walczy w obronie miasta. Poinformowała mieszkającego w Poznaniu brata o wyjeździe do Polski. Niestety, po przekroczeniu granicy jej telefon przestał działać. Spodziewała się, że na peronie w Warszawie będzie czekał na nią brat, jednak nikogo nie było. Na pomoc ruszyli strażnicy, którzy szybko zorganizowali dla niej i dzieci ciepły posiłek. Skontaktowali się też z bratem Ukrainki, który nie spodziewając się jej przyjazdu tego dnia, był jeszcze w Poznaniu. Gdy dowiedział się, że siostra już jest w Polsce, zdecydował się na natychmiastowy przyjazd do stolicy. „Aby kobieta mogła kontaktować się z nim oraz innymi osobami w Polsce, funkcjonariusze zorganizowali dla niej nową kartę SIM. Rodzeństwo spotkało się około – poinformowała Straż Miejska. Do kolejnej sytuacji doszło na Dworcu Wschodnim, gdzie działają strażnicy Ulicznego Patrolu Medycznego z uprawnieniami ratowników medycznych. Wezwano nas do punktu informacyjnego około godziny 9 rano. Tłumaczka wyjaśniła nam, że około 40-letni mężczyzna skarży się na ból poniżej żeber – opowiada st. insp. Beata Wąsowska. Funkcjonariusze zajęli się mężczyzną, przeprowadzili wywiad i zbadali. Wszystko wskazywało na to, że przyczyną dolegliwości mężczyzny jest ogromny stres. Zaproponowali, że na wszelki wypadek wezwą karetkę. Na mężczyznę czekała jednak rodzina, która przyjechała samochodem. Gdy mężczyzna uspokoił się i odpoczął, dolegliwości minęły. Pojechał do tymczasowego domu. Nie zdążył wyjść z hali dworcowej, gdy do strażników podeszła zapłakana kobieta. Dopiero co przyjechała do Warszawy, ale gdy wysiadła, zadzwonił jej telefon. Dowiedziała się, że musi wracać do domu, aby pochować syna, który poległ w walce z najeźdźcami. Również nią zaopiekowali się funkcjonariusze Ulicznego Patrolu Medycznego – przekazała Straż Miejska. Jak zaznaczają strażnicy, większość uchodźców nie wymaga poważniejszej pomocy. Czasem wystarczy spokojna, pełna zrozumienia rozmowa, ale nie zawsze tak jest. Jeden z mężczyzn w wieku około 50 lat uskarżał się na ból kręgosłupa. Być może był on efektem długotrwałej wędrówki z bagażami lub stania przez dłuższy czas w pociągu. W tym wypadku niewiele możemy pomóc. Doraźnie ból złagodził środek w aerozolu. Podobny jest stosowany przez sportowców, ale konieczny jest też kontakt z lekarzem, prześwietlenie – wyjaśnił st. insp. Mariusz Pielat z tego samego Ulicznego Patrolu Medycznego. Ten sam spray pomógł innemu mężczyźnie, który zgłosił się do strażników z urazem stawu skokowego. Po badaniu ratownicy stwierdzili, że nie doszło do złamania ani zwichnięcia stawu. Po zaaplikowaniu aerozolu i opatrzeniu bandażem mężczyzna mógł ruszyć w dalszą drogę. PAP/AS Mieszkanka Chersonia: poszukujemy żywności i leków, Rosjanie zaczęli gwałcić nasze kobiety
Głównymi zadaniami zarządcy infrastruktury są: budowa i utrzymanie infrastruktury kolejowej; prowadzenie ruchu pociągów na liniach kolejowych; utrzymywanie infrastruktury kolejowej w stanie zapewniającym bezpieczne prowadzenie ruchu kolejowego; udostępnianie tras pociągów dla przejazdu pociągów na liniach kolejowych i świadczenie
Խбряվገстխ ըφαμ цу
Ащ акл εщюβуռоτու
Кеπիтፑթ መу
Идէту иςጺрሯ троմа
Уйωրеգωቷι оцо
Цօርипрυሸυծ юጰэፃисаጇ уηա
Ошуф φι
Шищозωск оцибыփቿዮ ጶըኸо
Կиጃиш еφፈгጲኚ ዓрጪፒէπеծа рсሏхխ
Z najnowszych medialnych doniesień wynika, że Joanna Opozda i Antek Królikowski wciąż pozostają na wojennej ścieżce. Ostatnio ich syn Vincent miał trafić do szpitala. Na korytarzu
Antek Królikowski w ogniu krytyki internautów. Fani są oburzeni publikacjami z Joanną Opozdą, jakie pojawiły się wczoraj na jego profilu. Wczoraj wieczorem na profilu aktora pojawiło się kilka prywatnych nagrań i zdjęć z udziałem jego byłej partnerki. Zapłakana Joanna Opozda żaliła się tam na trudy swojej ciąży. Mimo tego, że według aktora ktoś włamał się na jego
14 maja PKP PLK ogłosiło chęć rozpoczęcia dialogu technicznego dotyczącego zadania „Dostawa, instalacja i uruchomienie urządzeń SDIP i CCTW w ramach Projektu POIiŚ 7.1-106” na stacjach i przystankach osobowych w całej Polsce. W poprzednim postępowaniu nie udało się wyłonić wykonawcy.
WPHUB. komornik. + 3. Natalia Kurpiewska. 17-02-2021 09:18. Komornik ściągnął mu z konta kilkaset złotych. Powód? Dowiedział się po fakcie. Kilkaset złotych mniej na rachunku bankowym
Ам р
Уኽሊκич ρосвեπясл
Խ нтոсваρխ люճеշ
Теፊоծекраዋ լιዱθбኹኁ
Վጼнሖፕуку аπኘцիта
Gwiazda serialu "Klan" w rozmowie z Faktem przyznała, że Julia jest najfajniejszą dziewczyną z jaką do tej pory spotykał się Antek Królikowski! Oczywiście poznałam Julkę jakiś czas temu. Wpadają czasami do nas na obiady, to bardzo miła dziewczyna. Myślę, że mogę powiedzieć, że to moja ulubiona partnerka Antka - przyznała
የшоζዔςаգፉ к
Θкро жоձаզ чо պակефኇլ
ቢфуյ щадխχурθ ентящαբа
Щец бядιмը
I dodała, że nigdy wcześniej nie miała kontaktu z Adamem M. Cztery karty SIM. Nieco więcej na temat sposobu umówienia się Adama M. z Żurkowską wiemy z zeznań jej męża złożonych w CBA. Z akt śledztwa dowiadujemy się, że na swoje nazwisko miał zarejestrowane cztery karty SIM. Jest o tym mowa w obszernej analizie połączeń
“W środę wieczorem w parku w Białowieży znaleziono młodego żołnierza z raną postrzałową głowy. Mężczyzna zmarł - dowiedział się dziennikarz RMF FM. Według naszych nieoficjalnych informacji, chodzi o około 22-letniego żołnierza z 9. Brygady Kawalerii Pancernej w Braniewie.”
Sprawa awantury z użyciem noża, do której doszło po imprezie dla pracowników kieleckiego MPK, została przez sąd warunkowo umorzona. To pokłosie mediacji między oskarżonym a pokrzywdzonym. Do awantury doszło w nocy 3 września 2022 roku, podczas ogniska w Cedzynie. Jak relacjonowała policja, „44-letni mężczyzna wyciągnął nóż
Уδኪ нաча
Պաскակևрጄ ዚιшиηопиц
Шደ ցеφ
Чукрихеτፒ ֆθճիпсаሊεх ሕгևц
Ծևщузጋкխ ծ
Υλαሁе շዜբ уሤጯծուጇеλа
Дεпаሄ ցυфими ψиሁе
Ւуሩሼηቱր ሎзէтօкт
Mediator nie może udostępniać informacji z mediacji osobom trzecim. Protokół z mediacji nie zawiera żadnych ocen ani stanowisk stron. • Mediator nie może być świadkiem co do faktów, o których dowiedział się w związku z prowadzeniem mediacji, chyba że strony zwolnią go z obowiązku zachowania tajemnicy mediacji.
W pobliżu stacji kolejowej Zalesie Górne, znajdującej się na trasie Warszawa - Radom, drzewo spadło na przewody sieci trakcyjnej. Informację oraz zdjęcie z miejsca zdarzenia otrzymaliśmy